Nie przegap

Cantona who?

Cantona who?
Gdy ktoś kiedyś spyta, w jakich piłkarskich czasach przyszło Wam żyć, większość z Was odpowie: „W czasach sir Alexa Fergusona, Ryana Giggsa, Davida Beckhama i Erica Cantony”. Gdy ktoś spyta, którego z nich uważaliście za najlepszego lub tego, który najlepiej zapadł Wam w pamięć, część z Was odpowie Cantona, a przynajmniej będzie poważnie brała go pod uwagę. Niestety, nie będę należał do tej grupy. Ku mojemu szczeremu smutkowi nazwisko Francuza znaczy dla mnie tyle, co nazwisko Mereditha czy Besta. Jest odległą legendą, którą znam li tylko ze słyszenia.

Jestem z rocznika 1991. Wbrew pozorom jest to dobry rocznik, choć co nieco młody wciąż. Pierwszy mój kontakt z piłką nożną to, a jakże!, rok 1999 i magiczne, wspaniałe i w ogóle ochy-achy The Treble. Co prawda nie pamiętam z tego czasu nic, ale mniej więcej wtedy się wszystko zaczęło. Dwa lata po zakończeniu kariery przez Króla Erica. Nigdy nie widziałem ani jednego meczu w jego wykonaniu, a nieliczne skróty czy zagrania zamieszczone na YouTubie to za mało, sami przyznacie, aby mieć jakiekolwiek pojęcie o tym, jakim zawodnikiem był najbardziej zasłużony dla angielskiej piłki Francuz (obok Arsene’a Wengera).

Nawet nasz naczelny upatruje swojego największego piłkarskiego idola w osobie Erica Cantony. Gdy zakomunikowałem mu, jaki będzie temat tekstu pogroził mi wirtualnym palcem i bliski był ekskomunikowania mnie z redlogowej rodziny. Jednak postanowiłem postawić się okoniem i opublikować ten krótki artykulik, gdyż czuję, że moja nieznajomość osoby Cantony, mimo iż żyłem i żyję w jego czasach jest dość istotna.

Piłka nożna dzieli się na pewne okresy, które możemy nazwać erami. Poza erami europejskimi czy światowymi mamy też takie lokalne, klubowe. Ktoś ostatnio napisał w komentarzu na Redlogu, że odejście Ronaldo, niezależnie od jego osobowości i okoliczności przenosin, oznacza zakończenie jednej z nich. Eric Cantona też stworzył pewnego rodzaju odrębny okres w historii Czerwonych Diabłów. Tego jestem świadom nawet mając te swoje niespełna osiemnaście lat.

Czy czuję się o coś biedniejszy? Z pewnością odczuwam pewnego rodzaju brak, kiedy ktoś mówi o początkach swojej przygody z United wiążąc go jednoznacznie z Cantoną, a ja wtedy mogę powiedzieć tylko, że w FIFA 99 strzelałem po 20 bramek na mecz na amatorze duetem Cole-Yorke, z czego połowę przewrotką. Radzio będzie się zachwycał rajdami Francuza, jego „Kung-Fu-Kickiem” (czy tylko mi kojarzy się to z Kung Fu Pandą?). Wielu uważa go za jedną z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszą obok Besta „siódemkę” United w historii. Ja natomiast nie mogę tego powiedzieć, gdyż zakrawało by to co najmniej na daleko idącą spekulację.

Poza tym, wydaje mi się, że Cantonie czegoś brakuje. A raczej jego legendzie. Czegoś spektakularnego, czegoś, co naprawdę zadziałałoby na wyobraźnię ludzi, którzy nie mieli okazji widzieć go na boisku i tylko słuchają o tym, jakim był zawodnikiem. Ok, zdobył wiele nagród klubowych, ale przecież dużo większą kolekcją może się pochwalić Ryan Giggs, a przy równie obfitym w nagrody roku co trzy poprzednie nawet van der Sar czy Nemanja Vidić. W piłce klubowej nie zdobył najważniejszego trofeum – Ligi Mistrzów – z reprezentacją narodową nie ugrał absolutnie nic. Kilka nagród indywidualnych robi wrażenie, ale czy aż takie, by był on tak wielką gwiazdą, jak się mówi? Gdybym miał oceniać na podstawie słowa pisanego powiedziałbym, że nie. Czyli to musiało być coś w jego grze. Coś, co dla mnie pozostanie abstrakcją i nigdy do mnie nie przemówi tak, jak według wielu z Was powinno.

Pewnie wielu z Was gdyby spotkało mnie teraz na ulicy popatrzyłoby z pobłażaniem, położyło ciężką, ciepłą dłoń na ramieniu i, patrząc na mnie ze współczuciem, powiedziało by: „Stary, nie wiesz, co straciłeś”. Cóż, nie wiem i być może dlatego nigdy nie będę tego aż tak bardzo żałował, jak powinienem. Cantona wśród wszystkich legend, których nigdy nie miałem okazji zobaczyć w akcji ma dla mnie najsłabiej zarysowany wymiar mitologiczny. Przyjmuję do wiadomości, że był świetnym piłkarzem, uwielbianym przez miliony, ale nigdy nie potrafię go postawić obok postaci, które zawsze były wychwalane pod niebiosa i stawiane za wzór cnót i umiejętności – od Mereditha, przez Besta, Charltona i Lawa, na Neville’u, Scholesie i Giggsie kończąc (swoją drogą ciekawe, czy ta trójka też kiedyś zostanie uhonorowana pomnikiem). Czy Cantona był wielki? Być może. Wierzę Wam i wielu innym na słowo.

Przewiń na górę strony