Nie przegap
Strona główna / Inny punkt widzenia / Już za chwilę…
Już za chwilę…

Już za chwilę…

Nowego sezonu wyczekuję nieco inaczej niż wszystkich dotychczasowych i to nie tylko dlatego, że managerem Manchesteru United nie będzie już sir Alex Ferguson. Na pewno przybycie Davida Moyesa sprawia, że przed pierwszym gwizdkiem sędziego i meczem o Tarczę Wspólnoty towarzyszy mi nieznana dotąd forma niepokoju. W lidze tak (zazwyczaj) wyrównanej i zaciętej jak angielska nie można być niczego pewnym, więc o to, że jeszcze zszargam sobie nerwy, oglądając Czerwone Diabły jestem raczej spokojny.


„Już za chwilę, za chwileczkę strzeli Lechia pod poprzeczkę” – tymi słowami dzierżoniowscy kibice dopingowali (w obecnych czasach coraz trudniej usłyszeć tę przyśpiewkę na stadionie) swoich zawodników do zdobywania goli, ale „już za chwilę” z tytułu odnosi się do wspomnianego rychłego początku sezonu piłkarskiego 2013/14. Tak naprawdę to nadchodzące rozgrywki de facto już się rozpoczęły. Wprawdzie ligi rozgrywane systemem jesień-wiosna jeszcze nie wystartowały, ale tego samego nie da się powiedzieć o europejskich pucharach (a właściwe eliminacjach do nich). I właśnie między innymi z myślą o międzynarodowych rozgrywkach poszedłem w piątek na Oporowską, gdzie nabyłem bilet na mecz Ligi Europejskiej oraz pierwszy w moim życiu karnet na cały sezon.

Na polską Ekstraklasę z większą lub mniejszą ale regularnością chodzę dopiero od dwóch lat, jednak wykupienie karnetu było jedynie kwestią czasu. Jak niektórzy nasi czytelnicy mogą pamiętać nie należę do kibiców aktywnie uczestniczących w dopingu, w którego udoskonalaniu prześcigają się fani najlepszych polskich klubów. Zdecydowanie bliższa jest mi atmosfera, jaka panuje zwykle na trybunach w tych niższych klasach rozgrywkowych, ponieważ ma ona swój niewątpliwy (choć nie ma co ukrywać – specyficzny) urok.

Nie spodziewam się, aby w przyszłości na meczach rozgrywanych we Wrocławiu zapanowały takie warunki, jakie znam z Dzierżoniowa, ale wciąż żywię nadzieję, że za kilkanaście/kilkadziesiąt lat będę stałym bywalcem trybun niczym ci kibice, którzy najpierw na mecze chodzą z rodzicami, potem ze znajomymi, by później swoją pasją zarażać dzieci, a niekiedy nawet wnuki. Chciałbym mieć na stadionie swoje (ulubione) miejsce i aby sąsiadujące krzesełka zajmowali wciąż ci sami (ciekawi czyt. inteligentni) ludzie, z którymi z czasem mógłbym nawiązać wartościowe znajomości. Mógłbym w ten sposób pogłębić więź z klubem i moim rodzinnym miastem, czyli dokonać czegoś, co wielu fanów United chciałoby zrealizować wyłącznie na Old Trafford. Manchester jest tym jednym, jedynym klubem, który dobrowolnie i (niemalże) świadomie wybrałem jako mój zespół, ale nie wydaję mi się, abym zrezygnował dla niego kiedyś z Wrocławia i tego wszystkiego, co trzyma mnie na Dolnym Śląsku. Może jednak pewnego dnia to ja będę jednym z tych „starych” kibiców, którzy „zjedli zęby” na meczach swojej drużyny. Nowy rozdział otwieram już w przyszłym tygodniu na meczu Śląsk v Rudar Pljevlja i oby tylko Wojskowi poprawili rezultaty uzyskiwane w europejskich rozgrywkach.


I w ten sposób – po mojej nieco sentymentalnej prywacie – chciałbym przejść jednak do drugiego tematu, wciąż jednak związanego z biletem leżącym w tej chwili na moim biurku. Nim się obejrzymy, zakończą się eliminacje do europejskich pucharów, w tym do tego najważniejszego, czyli Ligi Mistrzów.

Pamiętam jak (cytując) „po losowaniu par eliminacyjnych LM” nasz redakcyjny kolega Krix od razu zamieścił komentarz: „Do boju Steaua, Victoria, Maribor, Legia, Gyor, Daugava, Slovan, Ekranas, BATE :)”. Tak jak ja, on również woli oglądać piłkarzy swojego klubu na żywo ze stadionu zamiast w domu przed telewizorem. Właśnie dlatego Krzysiek, który już chyba połknął bakcyla jeżdżenia na mecze wyjazdowe, o wiele mniejszą uwagę przykłada do tego, kto będzie rywalem Manchesteru w Champions League, niż do tego, gdzie te spotkania się odbędą. Gdyby podopieczni Davida Moyesa mieli wystąpić na Pepsi Arenie, to do Warszawy można jechać nawet bez biletu, licząc na zobaczenie piłkarzy przechodzących z autokaru na stadion, a może nawet na jakiś autograf. O tym, czy jednak Legionistom uda się przełamać niemoc polskich klubów i awansować do fazy grupowej, przekonamy się jednak dopiero za jakiś czas, a na razie musimy poczekać w niepewności.

Dwadzieścia dwie drużyny są już jednak pewne występu w przyszłej edycji Champions League i nie muszą się martwić o zmagania w eliminacjach. Naturalnie wśród szczęśliwców jest obrońca tytułu Bayern Monachium, ale w Lidze Mistrzów (kosztem jednej włoskiej drużyny) mogą wystąpić, aż 4 niemieckie zespoły (pewne miejsce mają również Borussia Dortmund i Bayer Leverkusen, a Schalke 04 czeka jeszcze na swojego rywala o miejsce w fazie grupowej. Również Anglicy i Hiszpanie mogą liczyć na liczną reprezentacje (odpowiednio złożone z Chelsea, Manchesteru, City i Arsenalu, oraz Barcelony, Realu Madryt, Atlético i Realu Sociedad). Polska w statystyce UEFA zajmuje obecnie dwudziestą pozycję i wciąż jesteśmy uplasowani niżej niż m.in. Cypr i 15 federacji mogących liczyć na więcej niż jednego przedstawiciela w CL.

Wydaje się jednak, że w dzisiejszych czasach „małe rybki” mogą liczyć co najwyżej na chwilę uwagi, którą zyskują poprzez zakwalifikowanie się do samych rozgrywek, ale chociażby poprzedni sezon pokazuje, że na tym kończą się ich możliwości. Nawet jeśli faworyci nie zawsze wygrywają, to nikt przypadkowy nie awansuje do fazy pucharowej: Shakhtar wykorzystał potknięcie Chelsea, ale ta ukraińska ekipa była budowana za wielkie pieniądze; Celtic natomiast zdołał wyprzedzić Benficę (również dzięki zwycięstwie nad Barceloną), ale Juventus szybko przywołał mistrza Szkocji do porządku, pokonując The Bhoys 5:0 w dwumeczu.

Na dobre nastały już czasy „rekinów”, jak wielkie kluby nazwał Mourinho i już dziś możemy przewidywać, kto będzie się liczył w przyszłym sezonie. Czołówka najlepszych europejskich klubów w ciągu ostatnich lat zmieniła się bardzo nieznacznie. Niemalże w ciemno możemy obstawiać wyjście z grup takich zespołów jak: Bayern, Barcelona, Chelsea, Real, PSG, Juventus, City, Borussia, Arsenal, Milan czy w końcu United. W zależności od tego jak zostaną rozlosowane grupy z awansem do finałowej szesnastki, powinny również awansować Porto, Benfica, Atlético, Shakhtar, Schalke 04. Miejsca na ewentualne niespodzianki pozostaje naprawdę bardzo niewiele.

Choć nie jestem fanem klubu z Dortmundu (kibicuję Manchesterowi!), to w obliczu nowobogackich zespołów, które dołączyły do elity, cieszy, że podopiecznym Kloppa udało się przywrócić Borussię do śmietanki, pokazując inną możliwą ścieżkę do celu. Wymienione przeze mnie ekipy mogą oczywiście nie awansować do fazy pucharowej (szczególnie, jeśli „powpadają” na siebie, tworząc grupy śmierci), ale szczególnie wśród tych wymienionych na początku należy upatrywać przyszłych finalistów.

Lizbońskie Lwy Sezon jest jednak długi, a największe transfery wiąż mogą być dopiero przed nami (choć Falcao drugi raz w ciągu jednego okienka raczej nie zmieni barw klubowych), więc nie pokuszę się o zgadywanie, kto na stadionie Benfiki powtórzy wyczyn Lizbońskich Lwów i wzniesie do góry puchar w geście triumfu. Cholera, nie pokuszę się nawet o gdybanie, czy którykolwiek z polskich klubów pokona swoją pierwszą przeszkodę w adekwatnych eliminacjach. Historia piętnastu piłkarzy urodzonych nie dalej niż 10 mil od Celtic Park, zawodników którzy w 1967 roku pokonali w finale Internazionale pokazuje jednak, że cuda się zdarzają i może Legia, Lech, Śląsk, a może Piast zrobią niespodziankę i utrą nosa „żarłaczom białym”.

Przewiń na górę strony