Nie przegap
Strona główna / Naszym okiem / Nie jem kebabów

Nie jem kebabów

W sumie jeszcze nigdy nie zjadłem kebaba – ot, nie było okazji. Ostatnio było blisko, ale stała trzyosobowa kolejka. I w sumie dobrze, bo dziś i przez wiele następnych dni czułbym obrzydzenie.

Nie rozumiem, po prostu nie ogarniam, co dziś miało miejsce.

Znowu odpadamy z Champions League w kuriozalnych okolicznościach, znów z drużyną, którą powinniśmy puścić z torbami. Nie licząc finałów, ostatnim bezapelacyjnie przegranym dwumeczem był półfinał z AC Milanem. Genialny mecz u siebie (3:2) i łomot na wyjeździe (3:0) ustawiły nas w szeregu. Potem już tylko absurd goni absurd.

Bayern – wygrywać 3:0, mieć pewną szansę na czwartą bramkę (ale zamiast wykorzystać rypnąć z definicji momentu siły – rxF, czyli swojskie „siła razy ramię”), puścić frajerskiego gola do szatni i równie frajersko dostać dwa żółtka dla jednego gracza po mniej niż godzinie gry.

Potem jest niewyjście z grupy, a raczej zlepku pionków, no bo jak inaczej zakwalifikować Otelul czy Bazyleę.

Zatem, by nie było za dobrze, kiedy się już ogarnęliśmy i gramy na naszym, porządnym poziomie, wpieprzyć musi się osoba trzecia. Gdzie ten Turek widział zagranie na czerwo, nie jestem w stanie wymyślić. Zresztą chyba nikt poza nim nawet o tym nie myślał. Gdyby była nawet iskierka nadziei, znając mentalność tej iberyjskiej hałastry, Real nacierałby na sędziego, zanim imć Arbeloa zdążyłby się zatrzymać. Z drugiej strony boiska szczere zaskoczenie Fergiego też mówi wiele. A jeszcze więcej zejście Jose Mourinho, który (powiecie, że jestem cwany, bo tego nie zweryfikuję, ale i tak stawiam na to wielką, mleczną czekoladę z całymi orzechami) pewnie powiedział Fergiemu to, co wszyscy wiedzą na temat decyzji arbitra. Np. coś o orderze im. Mike’a Deana i certyfikacie Fryzjera.

Żeby to chociaż była wymówka – ale nie jest! Do momentu wywalenia Naniego plan był spełniony w stu procentach. Wygrywamy, KONTROLUJEMY grę i kwestię awansu. A tu łups. Jeden błysk Turka i wszystko poszło się rypać, całe marzenia o The Treble, o czymś więcej niż wygrana już liga mogą się paść na brązowej, wyłaniającej się spod stopniałego śniegu, śmieci i psich odchodów zeszłorocznej trawie.

Modrić zaiskrzył tak, jak miewało to miejsce w Tottkach w czasach dawnej glorii. Zanim można było zareagować Ronaldo zrobił, co on z kolei czyni regularnie. Chociaż nawet portugalski gwiazdor wydawał się nie chcieć w następnych minutach dobijać pogrążonego w żałobnym szoku Old Trafford. Ale my się otrząsnęliśmy i mogliśmy odmienić choć w niepełnym stopniu oblicze dzisiejszego starcia. I za to wielki szacun naszym dzielnym chłopakom się należy. Szkoda, że tak bronił imć Lopez, zwłaszcza, że kilkadziesiąt sekund przed interwencją zdawał się być bliski zejścia z tego świata po bodiczku van Persiego. Nosze nie były potrzebne pewnie tylko dlatego, że ubrany był inaczej niż reszta kolegów z drużyny. Dziwię się, że wciąż się takim sytuacjom dziwię – przecież to Hiszpania. Barca czy Real – jedno śmierdzące bagno. Coś jeszcze? A, faul w polu karnym na Evrze i myśl, że polscy husarzy pod Chocimiem brali za dużo jeńców.

Mógłbym tak pisać ad mortem usrandum, ale nie mam już sił. Byle do niedzieli i złojenia tłustej, (a, właśnie!) hiszpańskiej rzyci Rafy.

Ps. „Jak zaczęła się piosenka tak i będzie na końcu” – nie tknę kebaba do następnego starcia z Realem. Ogłaszam to publicznie :)

Przewiń na górę strony