Nie przegap
Strona główna / Naszym okiem / Jak dobrze mieć wychowanka

Jak dobrze mieć wychowanka

Jak dobrze mieć wychowanka
„Jak dobrze mieć wychowanka, jak dobrze mieć wychowanka…”. Parafrazując słynną polską piosenkę, przypomnieć sobie można, jak ważnym ogniwem każdego zespołu jest wspomniany piłkarz. Niestety, w czasach gdy pieniądz rządzi światem, wielu o tym fakcie zapomniało…

Wychowanek, czyli ktoś kto gra w tym samym klubie od początku swojej sportowej kariery. To najczęściej on kocha swój klub, bardziej niż jego koledzy kupieni z innych zespołów. To on zazwyczaj od zawsze kibicował drużynie, w której gra. To on gotów jest „oddać życie” za zwycięstwo ekipy, którą reprezentuje, w przeciwieństwie do swoich kolegów, którzy już zimą myślą, gdzie będą grali od nowego sezonu… Ale czy tak naprawdę kogoś to obchodzi?

Rola wychowanków spychana jest dzisiaj w większości do chłopaków od czarnej roboty. Są to zazwyczaj ludzie pracujący na sukces swoich kumpli po fachu, którzy z kolei spijają tylko śmietankę. Spójrzmy prawdzie w oczy. Kto będzie pamiętał, że w finale Ligi Mistrzów jeden z piłkarzy przebiegł całe boisko, przechodząc obok sześciu rywali, po czym podał on piłkę do napastnika, który tylko dostawił nogę obok bezradnego bramkarza? Jacyś fanatyczni statystycy może i tak. Ale przeciętny kibic? Szczerze wątpię. Liczy się tylko strzelec, choć tak naprawdę jego wkład przy bramce był znikomy. Przykłady takich graczy można by mnożyć. Mnie szczególnie nasuwa się historia Darrena Fletchera. Facet, bez którego łączność między defensywą a ofensywą praktycznie nie istnieje (co było widać chociażby w finale LM), był jeszcze do niedawna krytykowany przez niejedną zgraję „znafców”, którzy oskarżali Szkota o rzekomy brak kreatywności czy małą skuteczność. Oczywiście są wyjątki. Tacy gracze jak Ryan Giggs, Steven Gerrard czy John Terry nie są spychani na dalszy plan, co więcej, to oni zazwyczaj decydują o grze zespołu. Jednak w większości, piłkarze pokroju w/w nie mają tyle szczęścia.

Rola wychowanków jest także niedoceniona w kwestiach pozaboiskowych. Nie słyszałem, by np. Paul Scholes czy już wspomniany Gerrard kłócili się z zarządem, jakoby ten nie chciał podnieść im płacy. To ważne, wiemy bowiem, jak pieniądze mogą zepsuć atmosferę w drużynie. Odwrotnie jest u tzw. najemników, którym nie zależy na tym, komu i dla kogo strzelają, ważne by nie dać portfelowi przejść na dietę. Jak ulał pasuje mi tu przykład Fernando Torresa, którego szanowałem bardzo, do momentu, gdy postanowił przejść do Chelsea tylko dlatego, że Londyńczycy dawali więcej. O dziwo Hiszpan zmienił barwy wiedząc, że oba kluby nie przepadają za sobą. I nie przekonują mnie argumenty, jakoby głównym powodem miałaby być chęć zdobywania nowych trofeów, co w LFC miałoby być trudne. Czy to rzeczywiście prawda, nigdy się nie dowiemy. Jednak mamy pewność, że Hiszpan okazał się człowiekiem bez ambicji, który w du… nosie ma wszelkie zasady.

Powiedzieć można, że klub, który w swoich szeregach ma znikomą ilość wychowanków jest trochę jak człowiek z arytmią serca. Na pierwszy rzut oka prosperuje normalnie, jednak w kryzysowych sytuacjach może zabraknąć mu siły. Tak samo jest w piłce. Zwykły piłkarz gdy widzi, że i tak nie uratuje swojej drużyny przed porażką – odpuszcza. Takiego formatu klubem jest Manchester City. To tam niejedna (nieco już wypalona) gwiazda została wielokrotnie przepłacona przy kupnie, zaproponowano jej niebotyczne wynagrodzenie, a temu albo było zawsze za mało, albo nie mógł odnaleźć się w drużynie pełnej „sztucznych” gwiazdeczek. Do tej grupy zalicza się chociażby Robinho, który zapowiadał się jako jeden z najefektowniejszych graczy na świecie, a po którym słuch od jakiegoś czasu zaginął. Mam wrażenie, że na równi z „The Citizens” można postawić Chelsea. To oni stali się w ciągu praktycznie jednego sezonu jednym z głównych graczy w europejskim futbolu i to nie za sprawą piłkarzy wywodzących nie ze Stamford Bridge, ale tych, którzy osiągnęli już jakiś sukces. I tak naprawdę jedyne co dzieli te dwa zespoły to fakt, że jeden jest zachcianką Arabów, a drugi rosyjskiego biznesmena. I mówcie, co chcecie, ale twierdzę, że póki Londyńczycy, czy nawet nasi rywale zza miedzy, nie zmienią swojego kursu transferowego, dopóty nie wygrają tak upragnionej Ligi Mistrzów. Oby, bo jeśli ta chwila nastąpi wcześniej, oznaczać to będzie, że pieniądz zatriumfował nad tradycją…

Przewiń na górę strony