Na ten dzień czekałem kilkanaście lat. Będąc małym brzdącem, sprzedawałem braciom słodycze za psi grosz, by polecieć na mecz do Manchesteru. I choć moje marzenia rodzina traktowała z pobłażaniem, a zarobiona w ten sposób dycha miała niewielki udział w cenie wyjazdu, to dopiąłem swego – 16. października, w paręnaście dni po 18-stych urodzinach, zasiadłem na Old Trafford, by obejrzeć mecz z WBA. Wspomnienia są wciąż żywe dziś, jednak w kontekście najświeższych wydarzeń najbardziej utkwiło mi to jedno…
» Wayne Rooney chce odejść z Manchesteru United!
Jak dobrze wiemy, Rooney to spotkanie zaczął na ławce rezerwowych. Mimo to, w samej pierwszej połowie piosenkę „He comes by the name of Wayne Rooney” zaśpiewaliśmy co najmniej trzykrotnie. Po wyrównaniu stanu meczu i narastającej niemocy United, czy jak kto woli, „impotencji strzeleckiej”, kibice coraz głośniej zaczęli domagać się wpuszczenia na boisko swojego ulubieńca. Człowieka przez wielu uważanego za symbol klubu, waleczności, dumy, ambicji. Człowieka, który diabła ma nie tylko na koszulce, ale i w sercu. Skandowanie „Rooney, Rooney!” trwało przez cały czas jego rozgrzewki, po jego wejściu aplauz utrzymywał się przy każdym kontakcie Anglika z piłką. Traktowany był jak zbawca, będący w stanie w pojedynkę odmienić losy tego meczu.
Wiedziałem, że Roo jest wielbiony wśród fanów. I trudno się dziwić, bo chyba wszyscy uwielbiają oglądać zawodnika zostawiającego całe serce na boisku, zdolnego do poświęceń dla drużyny. Jednak dopiero mecz widziany na żywo uświadomił mi, jak wielką rolę dla kibiców odgrywa Rooney. Gdy więc kolega zapytał mnie, co sądzę o odejściu Wayne’a z Manchesteru – wyśmiałem go. „Jeżeli on odejdzie, to nie uwierzę już w żadne słowa o przywiązaniu do drużyny” – odpowiedziałem. Cóż. Już chyba nie uwierzę…
Co mogło sprawić, że Roo postanowił odejść? Miałem nadzieję, że wywiad z Fergusonem rozwieje przynajmniej część wątpliwości, ale mocno się zawiodłem. Podobnie zresztą jak sir Alex. O ile po Cristiano „Tylko Bóg zna przyszłość” Ronaldo można było spodziewać się wszystkiego, o tyle Rooney zaszokował wszystkich. Przecież tyle razy mówił o swojej miłości do Manchesteru, angielskiej piłki, stylu życia, klubu, bossa i kogo się tylko da. Ferguson zaprzecza jakoby chodziło o konflikt, pieniądze ponoć też nie wchodzą w grę (Gill twierdzi, że Anglik miał się stać najlepiej opłacanym zawodnikiem w lidze), a jednak Wayne tak nagle przestał kochać United. Nie wierzę, że nic się nie stało, że Rooneyowi tak po prostu się odwidziało, bo poza Manchesterem są lepsze prostytutki. Cholernie liczę na jakieś słowa Rooneya, na jakieś wyjaśnienie, cokolwiek. Coś przecież musiało się stać. Czy skandal obyczajowy, jak ładnie nazwano zdradę żony, aż tak zniszczył tego człowieka? Tego samego, który jest jednym z ostatnich w drużynie, których moglibyśmy posądzić o słabą psychikę? Wciąż sporo pytań zostaje bez odpowiedzi, a do czasu wyjaśnienia tych kwestii powstrzymam się z obelgami i wyrzutami.
No właśnie, a propos wyzwisk. Wiem, że pokładaliśmy w nim wielkie nadzieje, którym ostatnio nie umiał sprostać. Wiem, że ostatnia afera wokół jego życia prywatnego nadszarpnęła nasze mniemanie o Rooneyu. Wiem, że dla większości z nas był ikoną klubu, z którego niespodziewanie odchodzi. Wiem, że spadło to na nas jak grom z jasnego nieba. Ale czy to upoważnia nas do nazywania Wayne’a „je**ną k***ą” czy inną szmatą, zdrajcą, judaszem, który powinien spie****ać? Wstyd mi, że kibice są zmienni jak chorągiewka na wietrze, że krzyczą „Hosanna na wysokości!”, by pięć dni później ukrzyżować. Krótka pamięć nie jest cechą prawdziwego kibica. Podzielam rozgoryczenie, zawód, wszystkie smutne emocje. Ale nie będę rzucał wyzwisk. Czym na to zasłużył? Ta sprawa jeszcze nie jest zamknięta i możemy doświadczyć wielu zwrotów akcji. Nie mówmy pod wpływem emocji tego, czego potem będziemy mogli żałować.
Autor: Roland Suchy