Wielu fanom Manchesteru United nie było jeszcze dane zobaczyć na żywo swojej drużyny w akcji – mi w ciągu jednego sezonu udało się to już dwukrotnie, więc sam ten fakt czyni mnie szczęściarzem. Po raz pierwszy udałem się na Old Trafford, co z pewnością należało do moich głównych manchesterowych celów; a dekoracja nowych mistrzów Anglii to kolejna wisienka na wspaniałym torcie. Najważniejsze jednak, iż dostąpiłem zaszczytu bycia wśród 75-tys. kibiców, którzy pożegnali sir Alexa Fergusona (i Scholesa) w ostatnim meczu Czerwonych Diabłów pod jego wodzą na własnym terenie.
» Sir Alex Ferguson – były trener Manchesteru United
» Kluż podbity czyli MUSC Poland w Rumunii! Wojna!
Na Old Trafford przez Loftus Road i Upton Park
Po październikowej wyprawie do Klużu, której przed sezonem nie brałem pod uwagę, na powrót zainteresowałem się tematem wyjazdu dopiero kilka miesięcy później, a wypadki potoczyły się trochę dziwacznie. Zrezygnowałem z pewnego uczestnictwa w wyjazdowym starciu z Queens Park Rangers (a ponoć było super, także pod względem sportowym – patrz: gol Rafaela), by zjawić się na Upton Park dwa tygodnie później. Gdy już przydział biletu w stowarzyszeniu MUSC PL okazał się faktem, mecz najpierw został przeniesiony, następnie długo nie podawano nowej daty, by w końcu ogłosić, iż jakieś pajace ze względów ponoć bezpieczeństwa drastycznie zmniejszyli przydział wejściówek dla fanów United, co było jednoznaczne z planem przemienionym w gruzy.
Człowiek się jednak nie poddał, uległ prostej argumentacji, iż na meczu (wtedy jeszcze) najprawdopodobniej poprzedzającym koronację mistrzowską, warto być. Poszło z górki. Loty, hotel (dzięki, Paula), parę organizacyjnych spraw i pozostało odliczanie dni do wylotu.
O tym, jakie znaczenie miała decyzja sir Alexa ogłoszona w środę rano, pisaliśmy na łamach Redloga. Oczywiście, ruszyło mnie to wybitnie także z powodu szybkiej kalkulacji, z której niezbicie wynikło, iż znajdę się niemal w centrum absolutnie historycznego wydarzenia w skali światowego sportu, lecz przede wszystkim tak ważnego dla mojego klubu.
Brak wątpliwości – jestem w Anglii
To poleciałem. Pierwsza rzecz, a właściwie cztery jednoczesne zjawiska, które dane jest mi zanotować po wyjściu z samolotu, to deszcz, mgła, wiatr i zimno – ostateczne dowody, że wsiadłem tam, gdzie powinienem, że ewidentnie znajduję się w Anglii. Za chwilę rozwiewają się(he, he) wynikające z nikłego doświadczenia obawy dotyczące połapania się w trzecim najbardziej obleganym lotnisku w Zjednoczonym Królestwie. Okazuje się, zgodnie zresztą z chłodnymi przewidywaniami, że na miejscu odnalazłby się i Stevie Wonder obdarzony inteligencją oraz darem do języków Carlosa Teveza. Kieruję więc swe kroki ku stacji kolejowej i wyjmuję aparat.
Już z pociągu jadącego do centrum miasta widać fragment stadionu – ale że siedziba Manchesteru City nie bardzo mnie fascynuje, nie śpieszę się z uwiecznieniem jej i zaraz znika za zabudowaniami, a maszyna wjeżdża na Piccadily Station. Stamtąd, popełniwszy pierwszą gafę w postaci nieświadomego zignorowania miejscowych kanarów, podążam ku Piccadilly Gardens. O ile nowo poznany zwyczaj zwracania na sygnalizację świetlną uwagi porównywalnej z tą poświęcaną na latarnie bądź drzewa szybko przypada mi do gustu, o tyle uparta jazda pod prąd wszystkich uczestników zmotoryzowanego ruchu prześladować mnie ma do końca eskapady.
W każdym razie po oczekiwaniu (okraszonym rozmową na tematy również egzystencjalne z przypadkowym Anglikiem oraz analizą przechodniów) w umówionym miejscu spotykam tę część ekipy, która lądowała w Liverpoolu. Razem udajemy się do hotelu, porzucamy tam zbędny bagaż i ruszamy ku Old Trafford.
Pierwsze wrażenie po przybyciu na miejsce? Jaki ten główny plac przed stadionem jest mały! Serio, na zdjęciach wydaje się dużo większy. Może to przez ogrom budowli, który najlepiej daje się we znaki przy próbie zmieszczenia jej w kadrze bądź podejściu pod jej ścianę i zadarciu głowy do góry.
Przeprowadzamy standardową procedurę: robimy sobie zdjęcia, obchodzimy stadion dookoła przez tzw. tunel monachijski oraz obok pomnika Fergiego, odnotowuję obecność wsparcia spożywczego dla Davida de Gei, by na koniec zawitać do Megastore’a. W oficjalnym sklepie oczywiście do nabycia cała gama najróżniejszych koszulek, czapek, szalików i innych dupereli. Osobliwością na pewno są żelki w kształcie trofeów – rozumiem, że na Emirates Stadium zrobiłyby furorę, ale w czerwonej części Manchesteru nikt nie zwracał na nie uwagi. A propos Emirates – za chwilę przechodzimy obok krykietowego Old Trafford z ciekawym szyldem.
Jedziemy do centrum. Tam czeka na nas Zack, który prowadzi do angielskiego (takiego, gdzie dookoła widzi się angielskie twarze, co nie jest w dzisiejszych realiach w Anglii rzeczą oczywistą) pubu City Arms. Na miejscu przy genialnym regionalnym stoucie oglądamy z radością triumf Wigan w finale Pucharu Anglii. Po dopiciu piwek chodzimy po Manchesterze i trafiamy do Sinclair’s Oyster Bar, tym razem ponoć najstarszej tego typu miejscówki w mieście. Obchód kontynuujemy m. in. obok katedry znanej z tego, że brał w niej ślub Gary Neville, i wracamy do tymczasowo naszej dzielnicy.
Warto dodać, że dotychczas praktycznie nie padało. Po przybyciu w okolice Old Trafford i naszego hotelu leje porządnie już od jakiegoś czasu. Mimo to postanawiamy zobaczyć jeszcze stadion nocą, co skutkuje powrotem w naprawdę mokrym odzieniu.
Późnym wieczorem nadchodzi czas na rozmowy i dyskusje o sprawach wszelakich. Za temat przewodni od pewnego momentu służy Anderson i jego tusza, a to o mało nie poskutkowało na drugi dzień uszczupleniem budżetu jednego z nas w ramach jednostronnego zakładu.
Bardzo Super Sunday
Wyobrażałem sobie, że zwłaszcza za pierwszym razem na Old Trafford wejdę jako pierwszy i opuszczę trybuny jako ostatni. Przewidywania wzięły w łeb.
W dniu meczu jeszcze przed południem udajemy się w okolice stadionu w celu nabycia elementów ubioru kibica oraz programów meczowych. Kolejny kurs do pokoju, szybkie śniadanie i wychodzimy już na dobre.
Nogi niosą nas do znajdującego się niedaleko centrum nadciągających wydarzeń pubu Sam Platts. Tam się dzieje! W rozstawionym na zewnątrz namiocie zebrani fani już na długo przed meczem w muzyczny sposób obwieszczają światu wielkość United, jego zawodników i trenerów oraz nikczemność przeciwników. W rozśpiewanym tłumie czuć kibicowski klimat, którego 2-3 godziny później będzie brakować. Furorę robi flaga Wigan oraz przyniesiony przez jednego z kibiców… znak ograniczenia prędkości do 20 mil na godzinę. Repertuar zgromadzonych sympatyków Czerwonych Diabłów okazuje się bardzo szeroki: od „Whose that twat from Argentina?”, przez „Paul Scholes, he scores goals” i „U-N-I-T-E-D” po „United Calypso” oraz przyśpiewki nieznane mi. Absolutnymi hitami okazują się „There’s no trophies!” dedykowane City:
oraz „Having a party for Ferguson (and Scholes)”,:
w trakcie którego jestem zmuszony na stałe schować głęboko aparat, by uniknąć zalania go fruwającym zewsząd piwem, nie uwieczniając tym samym apogeum świętowania. Więcej wideo, zwłaszcza z pierwszej fazy śpiewów, znajduje się w galerii Doroty.
Its taaaajm!
Chciałoby się krzyknąć jak Bruce Buffer, że oto nadszedł czas. Na jakieś 20 minut przed pierwszym gwizdkiem jesteśmy przed otwartymi drzwiami prowadzącymi na trybuny. Około 12 minut przed deadlinem pojawiamy się na trybunach, co poeta-grafoman opisałby frazą „wkraczamy w morze czerwonych chorągiewek”. Generalnie łał.
Zajmujemy miejsca tuż przy sektorze gości na trybunie południowej, lepiej więc będzie słychać Walijczyków niźli naszych fanów z odległej Stretford End – na razie większość śpiewa „Campeones” („Championes”) albo „Stand Up For the Champions”, macha przygotowanymi chorągiewkami (Łabędziarze też dostali swoje – białe odnoszące się do zwycięstwa w Pucharze Ligi) lub wznosi nad głowę odpowiedni karton – pod warunkiem, że znajduje się na trybunie naprzeciw głównej kamery. Huk narasta, gdy na boisko wychodzi główna postać niedzielnego wydarzenia zapowiedziana donośnym głosem spikera. Obie drużyny wraz z sędziami tworzą szpaler, sir Alex zbiera owację na środku boiska, z głośników leci jakieś coś, czego nie słyszę, ale do wygrania jest mecz ze Swansea, a wzniosłe chwile zaplanowano na późniejszą porę.
Chicharito kończy modlitwy, mecz się zaczyna, trybuna zachodnia zdziera gardła, wschodnia wspomaga, biali nie odbiegają decybelami, a „moja” trybuna zasypia. Co prawda wstaje na następne „Stand Up…”, ale coś tak jakby oporniej z upływem czasu. Z tego co widzę, to i tak lepiej niż na North Stand. My raz za razem próbujemy rozruszać przynajmniej siedzących w naszych okolicach i, wypada przyznać, częściowy sukces odnosimy – zwłaszcza Zack, który skutecznie podniósł ciśnienie jednemu z przyjezdnych.
Na mecz nie można narzekać. Diabły chcą grać kombinacyjnie i ładnie dla oka, Groszek zaczyna od obicia poprzeczki na wprost nas, a pół godziny później daje Manchesterowi prowadzenie. Tuż po przerwie w tej samej siatce ląduje piłka za sprawą Michu. A jest jeszcze Anderson, który o mały włos nie zdobył ważnego (nie tylko w jednym kontekście) gola tuż po zmienieniu definitywnie emerytowanego Rudzielca. Pytanie brzmi, czy gdyby nie fakt odejścia Fergiego, byłbym świadkiem takiej samej padaki jak przeciwko Chelsea czy Arsenalowi? E tam, nieważne. Tworzenie historii alternatywnych może być bardzo pożyteczną działalnością, lecz nie czas na to.
W przerwie ostatnia już słit-focio-sesja i wchodzimy w drugą połowę, mającą dwa główne punkty kulminacyjne. Rzeczone zejście Paula Scholesa okraszone owacją na stojąco oraz wybuch ogromnej radości po bramce Ferdinanda. Widziałem tylko strzał i sprint Rio do linii bocznej – resztę celebracji zasłonił mi skaczący tłum, więc szał Rio zobaczę dopiero w TV. Trzeba przyznać, że chłopaki postarali się i sprawili Bossowi spektakl adekwatny do jego 26 lat spędzonych w Manchesterze.
Wydarzenia pomeczowe to już zupełnie inna bajka, inne emocje. Przemówienie sir Alexa (dobrze ustawione w czasie, by zakończyć imprezę maksymalnie optymistycznym akcentem) przyćmiło wydarzenia scałkowane po czasie w granicach od mego wejścia na trybunę do tego momentu. Stałem wryty, zresztą jak prawdopodobnie większość kibiców w tym czasie, a już na pewno Angole ze Stretford End, nie bardzo ogarniający temat rozwijania sektorówek. Trudno mi było to przemówienie oglądnąć kilka dni później na komputerze, co dopiero tam na miejscu.
Nie na darmo śpiewaliśmy w Sam Platts „Having a Party”, więc i nastrój szybko powrócił do pożądanego poziomu. W międzyczasie odpowiedni ludzie zdążyli rozstawić wszystkie elementy potrzebne do przeprowadzenia mistrzowskiej fety. Po krótkim czasie spiker ogłasza rozpoczęcie ceremonii, a na murawę wstępują dzierżący puchar Steve Bruce i Bryan Robson, czym powodują pierwszą gwałtowną owację widowni. Nie zdając sobie jeszcze w pełni sprawy z symboliki tego posunięcia, słyszę Stretford śpiewające „There’s only one Bryan Robson” – to samo, które jeszcze przed chwilą nie dawało wykonywać obowiązków eksperta Sky Sports Gary’emu Neville’owi, przypominając jego stosunek do Scouserów i domagając się pomachania w zachodnim kierunku. Co było potem, każdy widział w telewizji (poza tym, że, gdy realizator eksponuje świętujących piłkarzy i menadżera, aż do skutku skandowane jest „Robbo, give us a wave”). Nie słyszał jednak wystarczająco dobrze, jak wybitnie inaczej wśród kolejnych salw „Heeeeeej!” wyróżnia się gromkie „Buuuuu” w momencie uhonorowania Wayne’a Rooneya, dzięki czemu wyczerpuje się limit zgrzytów przewidziany na to popołudnie. „Campeones”, ale przede wszystkim niezbędne „Are you watching, Merseyside?!” niesie się przepięknie po wypełnionym stadionie.
Po podniesieniu oraz sesji zdjęciowej przy niebieskim banerze, piłkarze przenoszą świętowanie pod sektory z największą średnią zagorzałości. Stamtąd po pewnym czasie ruszają już ze swoimi potomkami i żonami w rundę dookoła boiska. Ulepszyć święto pragnie człowiek od puszczania muzyki – włącza kolejne utwory-bazy pod przyśpiewki o poszczególnych zawodnikach. I tak, o ile wypala to przy Robinie van Persie, o tyle zupełnie inne tempo niszczy możliwość porządnego wychwalania Michaela Carricka. Jednakowoż stajemy na wysokości zadania i tak dzieci Rio Ferdinanda i Ashleya Younga mogą urządzać wyścigi do linii końcowych i bocznych, jak i sir Alex może z godnością przejść w świetnej atmosferze aż do tunelu.
Przybyłem, pobyłem, wybyłem
Dokonało się. Chcąc – nie chcąc, trzeba opuścić Teatr Marzeń. Dwóch ludzi od nas ma nadzieje na autografy, toteż kierują swoje kroki ku wyjściu dla piłkarzy i personelu. Jak później stwierdzą, jest to bez sensu ze względu na szczelny kordon Azjatów perfekcyjnie obeznanych w technikach zdobywania tego typu łupów i posiadającymi spory zakres danych na temat wyglądu żon i samochodów każdego z grajków.
Ja z resztą ekipy idziemy się posilić, a następnie odsapnąć w pokoju. Plan na wieczór przewiduje oglądnięcie Match Of The Day, którego (poza naszym triumfem i informacją o postawie Rooneya) najciekawszym fragmentem okazuje się występ wielkiego piłkarza imieniem Ben. To, co ten człowiek odstawił przeciw Norwich zasługuje na małą wzmiankę choćby z racji domknięcia dnia dla wielu z nas.
Nie dla mnie. Gdy moi towarzysze kładli się do łóżek, opuściłem ciepłe lokum i przedarłem się przez deszcz z wykorzystaniem nieplanowanej taksówki i double-deckera do portu lotniczego, po drodze po raz ostatni widząc Old Trafford. Po szóstej rano byłem na pokładzie samolotu do Polski. Lotu, z powodu zmęczenia intensywnym weekendem (nie pytajcie, jak się spało w warunkach lotniskowych), a więc głębokiego snu nie pamiętam. Obudziłem się tuż przed lądowaniem. Chwilę potem byłem w Polsce. Koniec opowieści.
Galeria
Obszerna galeria znajduje się pod tym linkiem.
Postskriptum
Powiedzieć „nie mogę się doczekać następnego wyjazdu” byłoby banałem. Skonkretyzuję więc – nie mogę się doczekać losowania grup Ligi Mistrzów i trafienia na bliską nam Pragę lub inną Bratysławę :)
Wielki Post skriptum
Zapomniałem o Legii :)