Zatrzymany zegar z napisem „Munich”. 6 lutego 1958 roku. 15:03. Niektóre kwiaty Manchesteru zwiędły, uschły na zawsze. W tym roku zamiast artykułów, felietonów, zatrzymujemy się na chwilę i przedstawiamy tłumaczenie rozdziału pt. Munich z angielskiej, nieprzetłumaczonej dotąd na język polski autobiografii Sir Bobby’ego Charltona.
» Monachium 1958 – historia kompletna
» Legendy: Monachium 1958
Wsiedliśmy na pokład samolotu w doskonałych nastrojach i – jak się okazało – miały to być ostatnie przeżyte przez niektórych spośród nas godziny. W środku panował ogłuszający huk rozmów, co chwila słychać było wybuchy śmiechu. Zmierzaliśmy do domu. Zmierzaliśmy jako kolejni bohaterowie kolejnego wygranego meczu.
Większość lotu rozmawiałem z Denisem Violletem o tym, jak mogliśmy tak słabo zagrać przeciwko Crvenie w pierwszej połowie. Wyszliśmy na prostą, to prawda, ale to było coś, czego powinniśmy byli na pewno uniknąć. (…)
Po przyjechaniu na lotnisko w Belgradzie, Old Man [Sir Matt Busby – przyp. K.W.] był szczególnie zainteresowany tym, byśmy jak najszybciej wrócili do Manchesteru. (…) Według nowych zasad ligowych, każdy zespół biorący udział w europejskich rozgrywkach musiał wrócić do Anglii pełne dwadzieścia cztery godziny przed rozegraniem meczu w lidze.(…)
Kiedy wylądowaliśmy w Monachium, pogoda była najgorszą jaką widziałem przy okazji odbytych podróży: poniżej nisko zawieszonych chmur niebo było pełne płatków śniegu, a na pasie startowym było pełno zlodowaciałej brei. Zbytnio się tym nie przejęliśmy i wzięliśmy za pewnik, że to niedługo zniknie. Kiedy piliśmy kawę w terminalu, samolot został zatankowany, a w trakcie tankowania poprawiano jeszcze wszystkie niezbędne rzeczy, które musiały zostać sprawdzone zarówno w samolocie, jak i na pasie startowym.
Kiedy wróciliśmy na pokład, nastroje wciąż były niezmienne, nawet szampańskie. Jedyne, czego mogliśmy się bać to to, że nie zdążymy na czas do domu. Samolot miał robotę do wykonania, miał nas przetransportować do domu. My swoją pracę już wykonaliśmy.
Latanie nie było przyjemnością przed nastaniem ery silników odrzutowych. Wszystko trwało tak niesamowicie długo, czasem wydawało się, że nigdy nie wróci się na ziemię, cały czas pozostając w powietrzu. Jak później zdałem sobie sprawę, nie zaliczałem do przyjemności podróżowania z Elizabethan. Zawsze miałem wrażenie, że ich samoloty są za ciężkie, by były naprawdę dobre, i że zbyt długo zajmuje im wzniesienie się na odpowiedni pułap lotu. W każdym razie ani ja, ani – myślę – większość osób na pokładzie nie miała powodów do obaw do czasu, gdy pilotom nie udało się wykonać dobrze drugiego podejścia do startu. Wtedy euforia nieco opadła, miny zrzedły, ale bez jakichś drastycznych zmian, niemniej dostrzegalnie – rozmowy nie były tak ożywione, a karciarze byli mniej zainteresowani tym, co dzieje się na ich stole. Frank Swift, były bramkarz Manchesteru City i reprezentacji Anglii, chciał wiedzieć, co się dzieje. Powiedziano mu, że wystąpił mały problem techniczny, ale za chwilę zostanie on rozwiązany. Wywnioskowałem, że samolot ma za mało mocy i że to zapewne była ta usterka, nad którą pilnie pracowano przed próbą odlotu z Monachium.
Po przerwie na wypicie drugiej kawy bardzo szybko wróciliśmy do samolotu zapewnieni, że teraz na pewno wszystko jest w porządku i nasza podróż do Manchesteru nie napotka na swojej drodze żadnych przeszkód. Ponowne zamarznięcie pasa lotniska i czyszczenie zalegającej brei mogło być później kluczowym elementem do tego, co poszło źle. Łącznie zresztą z zachowaniem kapitana Jamesa Thaina, który próbował udowodnić, że zachowuje się bardzo profesjonalnie. Nam wszystkim wydawało się, że załogę jeszcze coś niepokoi, że pozostał jakiś mały szczegół: linie lotnicze i obsługa lotniska upewniali się cały czas, czy aby na pewno wszystko jest w porządku.
Otwieram sobie gdzieś w mojej pamięci fragment tego mojego życia(…). Patrząc z wielu perspektyw, znalazłem się w centrum jakiegoś horroru, ale jednocześnie znalazłem się w najdziwniejszym położeniu, zupełnie osobnym. Czułem się co najmniej tak, jakby ktoś rozczłonkował moje ciało na kilka różnych partii. Cichy, zszokowany uczestnik przerażającego snu, w którym nigdy nie wziąłbym udziału i z którego nigdy nie miałbym ucieczki.
Zorientowałem się, że problem naprawdę istnieje, i to nie mały, kiedy Elizabethan z rykiem uderzał o pas startowy do wieczności. Zapamiętałem ciszę w samolocie i ani Denis Viollet, ani ja, nie powiedzieliśmy słowa, odkąd zaczęła się próba opuszczenia pasa startowego. Nie słyszałem krzyków w momencie staranowania płotu i uderzenia w dom. W samolocie panowała po prostu rozległa i pusta cisza. Myślę, że wszyscy byliśmy w szoku, na pewno przytłoczeni niedowierzaniem w to, co się dzieje. Co mogliśmy zrobić? Mieliśmy zapięte pasy, byliśmy mocno przytwierdzeni do siedzeń i wszystko, co się działo, było poza naszą kontrolą. Pilot był temu winny. To, co zrobiłem, było czysto instynktowne – schyliłem głowę i usztywniłem mięśnie na wypadek jakiegoś uderzenia. Ostatnia rzecz, którą pamiętam przed opuszczeniem samolotu, to straszny dźwięk ocierania metalu o metal.
Dlaczego to się stało? Czy była to wina silnika? Moim zdaniem siła silnika zdecydowanie zmalała w związku z obecnością tej brei na pasie. Inne wersje przychodzą mi do głowy, a po chwili odchodzą. Pilot był bardzo zdeterminowany, by wystartować, ale w końcu okazało się, że nie potrafił tego dokonać. Dlaczego było to tak ważne, by lecieć w takich warunkach, przy takiej nawałnicy? Dlatego że Matt Busby musiał wypełnić zalecenia ligowego regulaminu?
Old Man, jak wiemy, cierpiał chyba najgorzej, obwiniając siebie o to, co się wydarzyło i temu zranionemu, praktycznie zniszczonemu człowiekowi mógł mu pomóc tylko powrót do zajęć, do futbolu. Wszyscy wiemy, że Manchester United był całym jego życiem.
(…) Nie znałem stanu zdrowia moich najdroższych przyjaciół z drużyny, Duncana, Eddiego i Davida Pegga, ale wiedziałem, kto tragicznie zginął. W śniegu widziałem jednego kolegę z drużyny i byłem pewny, że on nie żyje. Ktoś powiedział mi, że Roger Byrne odszedł od nas. Mówi się, że żartował on jeszcze nieco niepewnie przed trzecim podejściem samolotu do startu. „Teraz albo nigdy” – mruknął Roger, ale jeśli nawet miał jakieś straszne przeczucia, nie dał tego po sobie poznać.
Zimne powietrze było pełne dymu i jakby takiego żwiru. Syreny wyły bardzo głośno. Siedzący koło mnie ludzie zostali z duża siłą wyrzuceni z samolotu i tracili świadomość. W każdym razie moi koledzy, Harry Gregg i Bill Foulkes, zachowali przytomność umysłu od początku, do końca. Być może właśnie dlatego gdy spojrzy się na ich zdjęcia, kiedy mieli zagrać pierwszy mecz po tej tragedii, ich oczy pokazywały, że są gdzieś bardzo, bardzo daleko i mają spory dystans do nowych kolegów z drużyny. (…)
Później Harry Gregg powiedział mi, że byłem nieprzytomny przez jakiś dziesięć minut. To wyjaśniło mi, dlaczego byłem zupełnie nieświadomy momentu wydostania się z wraku samolotu i tego, co robili Harry i Bill w pierwszych minutach po katastrofie. Kiedy Harry pomagał mi dotrzeć do minibusa, który przetransportował nas z lotniska do szpitala, wciąż byłem oszołomiony. Reszta tej nocy to ból, złość i niedowierzanie. Kiedy w szpitalu traktowano tę katastrofę jak każdą inną, emocje we mnie buzowały. Nasz świat zawalił się w ciągu tych kilku tragicznych sekund, a oni traktowali to tak spokojnie. Zastrzyk, który dostałem w szpitalu, miał mi pomóc usnąć, ale jedynie cofnął mnie jeszcze bliżej momentu katastrofy i tego strasznego uczucia, że ten horror nigdy się nie skończy.
Kiedy się obudziłem, niemiecki chłopiec czytał gazetę, a z niej listę tych, którzy zginęli, przywodząc mi znów to dziwne, natrętne pytanie, na które wiedziałem, że nigdy nie będę umiał odpowiedzieć: Jak mogłem to przeżyć? Jak ktokolwiek mógł to przeżyć? Dlaczego JA z tego wyszedłem?
Pragnąłem szybko skontaktować się z rodziną, powiedzieć wszystkim, że wciąż żyję, choć wiedziałem, że nie wymieniono mnie w gazetach na liście ofiar. Przez ambasadę brytyjską wysłałem wiadomość, że nie tylko przeżyłem, ale nie odniosłem także żadnych poważnych ran.
Harry, Billy i ja wróciliśmy do domu. Dopiero później zdałem sobie sprawę, z czym oni dwaj musieli się zmierzyć: pogrzeby, żałoba, a w tym samym czasie trenowanie i przygotowanie się do najbliższego ligowego meczu, kiedykolwiek on będzie. Nie byłem na to gotowy. W szpitalu stałem, patrzyłem w lustro i jedna myśl nie dawała – i wciąż zresztą nie daje – mi spokoju: jak można było przeżyć to wszystko z lekką raną głowy i kilkoma szwami?
Nigdy nie chciałem usunąć gdzieś poza moją pamięć wydarzeń z Monachium. To było zbyt duże, przytłaczające wydarzenie, by wywoływać takie reakcje. Nauczyłem się z tym żyć.
(…)Jimmy [Murphy – przyp. K.W.], jak zawsze, był najsilniejszą osobą w tych dniach, kiedy Old Man mógł żyć tylko dzięki tlenowemu namiotowi. Powiedzieliśmy sobie, że musimy walczyć o swój byt – także o pamięć kolegów z drużyny, który zginęli. Czuliśmy się jak po wojnie, gdzie człowiek musi żyć z myślą o utracie kompanów na polu bitwy. (…) Jednak pewnego dnia Jimmy na końcu szpitalnego korytarza płakał z głębi swojego serca, bolącego serca nad utratą tak wielu młodych zawodników, których uwielbiał ze względu na niesamowity talent i których kochał jak własnych synów.
Bardzo szybko stało się jasne, że nie tylko Jimmy, ale wszyscy inni ludzie z klubu, potrzebują pewnej kontynuacji tego wszystkiego. Potrzebowaliśmy kolejnego meczu. Mieliśmy jednak pewność, zapierającą zresztą dech w piersiach, że trzeba jakoś znieść ten cały ładunek, cały żal, jaki w nas był. Na kilka dni porzuciłem myśl o powrocie do United, do piłki nożnej, ale po części poruszała mnie odwaga Harry’ego i Billa, a po części także widok w szpitalu Duncana [Edwardsa – przyp. K.W.] i Old Mana. Obaj byli w ciężkim stanie i myślałem o tym, że w każdej chwili również ich możemy stracić, przy czym utrata któregokolwiek z nich była najstraszniejszym ciosem, a utrata obu była dla mnie nie do pomyślenia, nie potrafiłem takiej opcji objąć swoim umysłem, było to poza moim zasięgiem. To, co zaczęli, musiało być dokończone. Ich praca nie mogła zostać zaprzepaszczona.
Kiedy mama i Jack [Charlton, brat Sir Bobby’ego – przyp. K.W.] odebrali mnie z lotniska, kiedy wróciłem do domu, (…)najgorszą już myślą był powrót do United i zetknięcie się z koniecznością wytworzenia więzi z nowymi zawodnikami z drużyny. Byłem w domu, widywałem się z przyjaciółmi, spacerowałem i jednego dnia fotograf przyłapał mnie na kopaniu piłki na ulicy z dzieciakami z sąsiedztwa. Najgorszy moment przyszedł wtedy, gdy mama weszła do mojego pokoju i powiedziała „Duncan Edwards zmarł, synu”.
Nie potrafiłem stawić temu czoła. Kiedy po raz pierwszy przybyłem do Manchesteru, koledzy z drużyny bardzo mi pomogli. Dwóch z nich, Eddie Colman i David Pegg, już odeszli, ale to był Duncan – młody bohater dla każdego z nas – który za swój cel obrał sobie w pewnym sensie opiekowanie się mną. W wojsku zadawał sobie trudu, by znaleźć mi najwygodniejszy materac i to było pierwszym dowodem rozpoczęcia naszej wielkiej przyjaźni. Jednego dnia dał mi jedną ze swoich koszul stwierdziwszy, że trochę za mocno się na nim opina, ale podejrzewam, że zanotował gdzieś w swojej głowie, co pasuje do mojej garderoby. Najważniejsze spośród tego wszystkiego było jednak to, że to był mój młody kumpel, który za każdym razem schodząc z boiska nie był tak pewny swoich umiejętności, jak starał się wszystkim pokazywać.
Był naprawdę fantastyczny i kochałem go.
W dniach czy miesiącach przed monachijską katastrofą, Duncan zaczął się zastanawiać nad ustatkowaniem się ze swoją dziewczyną, Molly Leech. Rozmawiali o małżeństwie i jestem pewny, że pobraliby się bardzo szybko.
Kilka lat temu odwiedziłem matkę Duncana, niedługo przed tym, jak umarła. Trzymała się świetnie, była silną kobietą. Już wcześniej doświadczyła podobnej tragedii, ponieważ jej córka zmarła po czternastu tygodniach życia. Dowiedziałem się, że ktoś włamał się do jej domu w Dudley i gdy przyjechałem byłem niesamowicie zdziwiony, jak bardzo jest silna. Mówiła mi jak przyłapała złodzieja i była gotowa z nim walczyć. Widziałem w niej Duncana, tak samo jak u niego płonęły ze złości jej oczy, gdy o tym opowiadała. Lata wcześniej odsłanialiśmy wspólnie pomnik Duncana w Dudley i wikariusz powiedział: „Talent i geniusz na pewno jeszcze kiedyś zobaczymy, ale nigdy nie będą one takie, jak u Duncana Edwardsa”. Zdołałem jedynie wyszeptać „Amen”.
Starcie z wieścią o śmierci Duncana było dla mnie tak ciężkie, bo pomimo niezbyt optymistycznych rokowań lekarzy i strasznego bólu, z jakim zmagał się Duncan w Monachium, myślałem, że on po prostu da sobie z tym radę, że wyjdzie z tego. Smutek powrócił, gdy w kilka lat później rozmawiałem z chirurgiem, który stwierdził, ze przy obecnym postępie medycznym i tak walecznym sercem, Duncan na pewno zostałby uratowany.
W dalszych latach próbowałem utrzymać kontakty z rodzinami zmarłych kolegów, z którymi byłem najbliższej do dnia katastrofy, czyli właściwie z Sarah Edwards oraz matkami Davida Pegga i Eddiego Colmana. Rozmawiałem także z żoną Rogera Byrne’a, która była bardzo silna i wydawała się do końca pogodzić z tym nieszczęściem. Pojechałem do domu Colmana i w tym miejscu, gdzie spędziłem tak wiele szczęśliwych godzin, przytłoczył mnie smutek. Ojciec Eddiego strasznie cierpiał i przyznał, że najbardziej boli go gdzieś głęboko w sercu wspomnienie o tym, że w Monachium początkowo było spore zamieszanie i problemy z rozpoznaniem ciał. To było niepokojące, ale ostatecznie upewniono się co do tego, że faktycznie właściwe ciało, ciało Eddiego, wraca do domu. Ich pies codziennie, każdego dnia czekał na rogu ulicy na powrót swojego pana, ale kiedy trumna wreszcie dotarła na miejsce, natychmiast podbiegł i usiadł obok niej.
(…)Przełomowy moment mojego powrotu do piłki nastąpił, kiedy siedziałem z ojcem i kumplami w jednym z pubów przed meczem czwartej rundy FA Cup, gdzie mój Manchester mierzył się z Sheffield Wednesday. Zdałem sobie sprawę, że powinienem tam być. Zapytałem wujka, jedynego zmotoryzowanego wśród nas, czy mógłby mnie podwieźć na stadion. Od razu się zgodził. (…)Wielkim znakiem zapytania była kwestia tego, jak będzie wyglądał skład United na mecz z Sheffield. Tym bardziej, że w programie meczowym po stronie Czerwonych Diabłów była jedynie czysta karta.
Zrobiono wyjątek i wydano pozwolenie, by Manchester zakontraktował nowych piłkarzy.(…)Zupełnie wyjątkowe, unikalne emocje ogarnęły całe Old Trafford. Było też nieco dziwne uczucie pożałowania dla zawodników Wednesday – praktycznie każdy chciał, by tego wieczoru właśnie ten zespół został pokonany.
Przed meczem poszedłem do szatni i scena, której byłem świadkiem, była dla mnie przejmująca. Byli tam Harry Gregg i Bill Foulkes i poza nowo zakontraktowanymi piłkarzami były tam także dzieciaki nie tylko z rezerw, ale i z trzeciego składu – nikt z nich nie występował dotychczas w meczach. Kariera żadnego z nich nie miała być wielka, świetlana, ale to oni przeżyli ten jeden, niepowtarzalny i niewiarygodny moment w historii futbolu i widziałem to w ich twarzach. Każdemu z nich dodałem otuchy i wszyscy przyznawali, że chcą udowodnić, iż są godni miejsca w tak wielkim klubie.
(…)Kiedy zapadła noc, powiedziałem do wujka: „Cóż, to śmieszne i niewiarygodne, że wracam stąd do domu”. (…)Na kilka dni wróciłem do North East. Miałem tu sporo do zrobienia: musiałem spakować swoje ciuchy i podziękować rodzinie oraz wszystkim innym ludziom za udzielone wsparcie, jakim otoczyli mnie w tym strasznym dla mnie czasie.
Po meczu z Sheffield powiedziałem do Jimmy’ego: „Powinienem wrócić – będę tu za kilka dni”. Jimmy powiedział, że mam tyle czasu, ile tylko chcę, a po tym przytulił mnie i odniosłem wrażenie, że jest mi bardzo wdzięczny. Mi spadł zaś ciężar z serca, miałem wrażenie, że przestałem dźwigać jakiś ogromny balast na swoich barkach. Pojawiło się jednak lekkie uczucie bólu, ale naprawdę lekkie. Wiedziałem, co powinienem zrobić: powinienem zagrać w pierwszym możliwym meczu.
Nie uczestniczyłem w pogrzebach kolegów z drużyny. Mówię to otwarcie, bo to jest coś, o czym myślałem przez wiele lat. Nie uczestniczyłem w nich, ponieważ nie czułem się na siłach sprostać upublicznieniu swoich uczuć całemu światu. Może to było prawo mojej młodości, może moja natura. Dlatego zawsze z podziwem patrzyłem na Harry’ego i Billa, którzy potrafili otwarcie zmierzyć się z tym, co przyszło w minuty, w dni, w tygodnie i w miesiące po tej katastrofie.
To, że z Niemiec wróciłem prosto do North East nie miało nic wspólnego z moją kondycją fizyczną, raczej z psychiczną. Miałem szytą głowę, ale szwy można było zdjąć gdziekolwiek. To, co tak bardzo mi ciążyło psychicznie – teraz to wiem – to ogromny ładunek żalu i bólu. Przez chwilę nie mogłem wyrzucić ze swojej głowy myśli o ogromnie tego, co się stało. Kiedy patrzę wstecz na siebie z tamtych dni widzę, że wszystko diametralnie się we mnie zmieniło. Przed katastrofą zawsze miałem wsparcie piłkarzy, których z głębi serca szanowałem. Byłem dzieckiem, które zadawało pytania i nagle sytuacja stała się zupełnie inna: to ja miałem być tym doświadczonym. Grałem przeciwko Realowi Madryt, w finale pucharu i ludzie mówili o mnie jako nowej gwieździe reprezentacji Anglii. Jeśli ktoś myślał, że jestem tak doświadczony, że dorosłem szybko do roli, jaką przyszło mi zagrać, mylił się. W środku wciąż pozostawałem taki sam. Z dnia na dzień wymagania wobec mnie wzrosły, zarówno na boisku i poza nim, a gdy patrzyłem na siebie wciąż byłem po prostu zwykłym chłopakiem, zwykłym gościem. Nie byłem kapitanem, byłem młodym piłkarzem wciąż uczącym się swojego fachu.
(…)Usiadłem z wujkiem Tommy’m na trybunie Old Trafford i jak obsesja powracała do mnie myśl, że ten klub powróci na swój tor, znów będzie silny. Nie mogłem pomóc Jimmy’emu w kolejnym okienku transferowym, nie mogłem pogodzić się z nowymi planami taktycznymi, ale mogłem odpowiadać na sugestie tych, co głosili, że Manchester się nie podniesie, że katastrofa monachijska nie będzie mogła być na dłuższą metę wymówką, inspiracją, ale równią pochyłą w dół. Mogłem grać lepiej, niż grałem kiedykolwiek. Mogłem mieć w sobie wspomnienia Duncana i Eddiego, Rogera i Marka, Davida i Tommy’ego, i Billa, i Geoffa za każdym razem, gdy wychodziłem na boisko. Mogłem pomóc uchronić drużynę od spadku do niższej ligi, co byłoby nieodwracalne. Mogłem pomóc drużynie zawitać na Wembley – miałem szansę dać trochę radości kibicom United, którzy obserwowali jak drużyna rosła w siłę na ich oczach i jak umierała na ich oczach.
Mogłem pomóc udowodnić, że pozostało jakieś życie w Manchesterze United. I czułem, że ta wiara powróciła do mojego ciała i mojego serca.