Są rzeczy, których pisać się nie chce. Są teksty pisane z poczucia dziennikarskiego obowiązku, który niczym stado umęczonych wołów ciągnie opierającego się wszystkimi siłami człowieka. Ale są też sytuacje, które uwiecznić trzeba i które uwiecznić się chce. Są chwile, kiedy człowieka rozpiera duma, kiedy jest zwyczajnie szczęśliwy. A ja byłem dumny i szczęśliwy, mimo wszystko, wczorajszego wieczora, z najlepszą grupą kibiców, jaką miałem przyjemność widzieć. A kto wie, czy nie wygrała by kilku rankingów na kibiców roku. Być może nie jest to mój najlepszy tekst, z pewnych względów nie może takim być. Ale przeczytajcie – wierzę, że warto.
Na ten finał cieszyliśmy się wszyscy. Pewni siebie, zadowoleni, że spędzimy ten wieczór razem. I ja też to czułem. Aż do ranka, kiedy dowiedziałem się, że finał przyjdzie mi oglądać w towarzystwie ojca, a nie w Championsie, najlepszym (i najdroższym przy okazji) pubie sportowym w Warszawie. Nie to, żebym nie lubił staruszka, ale to nie to samo co kilkudziesięciu fanów, z którymi kilka spotkań już się widziało. Co było problemem? To co zwykle – kasa. Karnet na mecz kosztował 56zł, wydać tyle na raz dla licealisty to jednak sporo. Wtedy nasi kibice po raz pierwszy zachowali się tak, że byłem nie tylko wdzięczny, ale i dumny. W jednej chwili dostałem telefon, opierdol, rozkaz przyjazdu i zapewnienie uiszczenia za mnie stosownej opłaty. Dzięki Agatko!
W Championsie zagęszczenie ludzi na metr kwadratowy było większe niż w centrum Hong Kongu. Zanim się dostałem do środka minęło sporo czasu. I co mnie przywitało – standing ovation! Przyszedł Wiktor/Wakaru/fotograf. Drugi wzruszający dla mnie moment. Może nie było to wydarzenie na miarę uratowania życia, ale przyznacie, że chcielibyście kiedyś wejść do pomieszczenia wsłuchując się w szczery aplauz kilkudziesięciu osób.
Było grubo! Było niesamowicie! Było wspaniale! Dziesiątki gardeł wyśpiewywanych ku czci jednej idei (znamienne – United urastają do miana pojęcia abstrakcyjnego, a więc ponadczasowego). Na 10 minut przed meczem skończył nam się repertuar i trzeba było posiłkować się bisami. Kilka osób już ledwo mówiło.
Sprawiliśmy, że w pubie była świetna, typowo meczowa (nie boję się użyć nawet słowa stadionowa) atmosfera. Ring, na którym mieliśmy przyjemność spędzać ten czas cały drżał od podskakiwania i tupania. Ludzie patrzyli na nas z ogromną dozą sympatii i podziwu. Po meczu kilka nieznanych mi osób uścisnęło mi dłoń, poklepało po ramieniu, biło brawo. Wśród nich byli też fani Barcelony. Przed meczem, jak i w jego trakcie w nasz tłum wdarły się aż dwóch kamerzystów z ekip telewizyjnych (jedna to Orange Sport, druga była nieoznakowana). Najwidoczniej uznali naszą zabawę za dobry materiał. Fani Barcy jakoś specjalnie ich nie interesowali.
Skoro już o sympatykach Blaugrany mowa. Do 10 minuty myślałem, że w całym pubie jest ich góra dwudziestu. Kilka osób w koszulkach zespołu z Katalonii były jedyną oznaką istnienia tej grupy w pubie. W dziesiątej minucie odkryłem, że jest ich w pubie naprawdę dużo. Liczbą być może nawet nam dorównywali. Jednak dopingiem na pewno nie.
Przez cały mecz nie usłyszałem ani jednej piosenki i ani jednego okrzyku sławiącego Barcelonę. Skromne „Ole!” i „Campeones!” pod koniec meczu było wszystkim (poza kilkoma prowokacjami i raczej mało kulturalnymi gestami do nas skierowanymi), co usłyszeliśmy tego dnia od fanów BFC. Oni natomiast po tym wieczorze mogli by iść na stadion United i spokojnie zaśpiewaliby kilka piosenek.
Po bramkach, które strzelała Barcelona głośniejsi byliśmy my. Krótka salwa braw fanów BFC i ponownie na pierwszy plan wracały nasze głosy, a piłkarze przecież wciąż celebrowali bramkę. Za każdym razem, gdy zaczynaliśmy nową piosenkę czuć było wiarę i dumę, spojrzenia pełne uznania dodawały tylko otuchy. Nawet smuciliśmy się ze śpiewem na ustach – płacz trwał zaledwie kilka sekund, gdyż poczucie obowiązku i silnego związania z klubem wręcz nakazywał sławić jego wielkość. Niezależnie od momentu spotkania i wyniku każdy kto wszedłby do pubu stwierdziłby, że odnalezienie w nim fana Barcelony jest trudniejsze niż gra pt. „Znajdź Wally’ego”.
Miłym zaskoczeniem dla mnie i fanów Barcelony była powszechna zgodność wśród naszej grupy, że przeciwnikowi szacunek się należy. Gdy zawodnicy Blaugrany odbierali puchar, biliśmy brawo, gratulując zwycięzcy. Wszyscy, bez wyjątku. Jeśli ktoś nie bił brawa, to zachowywał milczenie, spowodowane smutkiem, a nie nonszalancją. Za to kolejne brawa. I zdecydowany punkt dla nas.
Na boisku się nie udało. Było dwa zero, wynik odwrotny do tego, który przewidywałem już od półfinału. Jednak gdzieś tam w środku tli się ta iskierka pocieszenia i dumy, że przynajmniej tę małą bitwę wygraliśmy. Bitwę na peryferiach, mało znaczącą w kontekście wojny, jednak z pewnością niezwykle ważną dla nas. Barca, rozumiana jako kibice z Warszawy, w tym spotkaniu nie istniała. I jeśli nawet na boisku piłkarze Blaugrany strzelili dwie bramki, nie tracąc żadnej, to w stolicy dwunasty zawodnik wygrał mecz różnicą zdecydowaną i bezsprzeczną. Jestem dumny. Dumny z siebie i dumny z ludzi, z którymi przyszło mi spędzić ten wyjątkowy wieczór.
Mógłbym napisać o nich cały elaborat, silić się na piękne frazesy lub dokumentalną dokładność i szczegółowość. Nie chcę jednak tego robić z dwóch powodów. Po pierwsze, tym którzy nie byli wystarczy to, co tutaj przeczytali, a tym, którzy tam byli wystarczą wspomnienia. Po drugie, jest to w pewien sposób moje przeżycie i chcę choć część z niego zachować tylko dla siebie. Jeśli jednak chcielibyście też to poczuć – zapraszam do Warszawy, do pubu Champions. Być może nie zawsze jest tak dobrze, jak wczoraj. Być może czasami oglądamy mecz w spokoju. Ale są piękne chwile, taka jak ta wczorajsza, kiedy po prostu chcę się być kibicem United. I chce się nim być tylko w tym towarzystwie. Jestem z nich dumny.
Poznań
Grupa kibiców United zebrała się również w Poznaniu, choć tam spotkało ich kilka nieprzyjemności. Dokładniejszy opis tego w komentarzach dał Vincent. Poniżej powtórzenie jego słów oraz galeria zdjęć z tego spotkania.
Ciężko jest znosić porażkę… Ale gratuluję Barcelonie, byli lepsi… Dziękuję też
swoim znajomym za to, że wsparli mnie… i walczyli abym mógł wejść i obejrzeć do
końca mecz, kiedy w polskim klubie zostałem wyrzucony za to, że byłem najgłośniejszy,
za to że jako jedyny śpiewałem piosenki o United. Takiego poniżenia jeszcze
nie przeszedłem, po prostu dyskryminacja. Wstyd. Nie polecam tego klubu więcej…..
foty z klubu Alibi w Poznaniu.