Nie przegap
Strona główna / Trudne tematy / Nie pytaj, co klub może zrobić dla ciebie…

Nie pytaj, co klub może zrobić dla ciebie…

Ole Gunnar Solskjaer i Ryan Giggs - synonimy lojalności
Lojalność. Czy w dzisiejszym futbolu takie słowo w ogóle istnieje? Czy znajduje się ono w słowniku współczesnego sportowca? Nie ulega wątpliwości, że obecnie pojęcie to powoli znika z piłkarskiego życia, usuwa się w cień wielkich pieniędzy. Pojawia się za to w mediach, ba, nie schodzi z czołówek gazet sportowych od tygodni i jest przedmiotem wielu burzliwych dyskusji. Dziennikarze zadają pytanie, czy futbol umarł, czy rzeczywiście wierność klubowym barwom to współcześnie przeżytek? Przekonajmy się…

W dzisiejszych czasach sportem, zresztą podobnie jak innymi dziedzinami życia, rządzi pieniądz. Zawodników ocenia się przede wszystkim na podstawie ich wartości rynkowej i potencjału marketingowego. Co zdolniejszym piłkarzom regularnie podnosi się płace, aby tylko wybiegli na murawę. Reklamy umieszczane na koszulkach czy stadionach są warte miliony funtów. Wreszcie, zarabia się na sprzedaży gadżetów czy corocznym tournee, kiedy to zdrowy rozsądek Azjatów zostaje przysłonięty uśmiechem Ronaldo, a my korzystamy z okazji i wciskamy im różne duperele made in China, zapewniając, że te zostały namaszczone wcześniej w Teatrze Marzeń.

Podobne nastroje udzieliły się samym sportowcom. Teraz zawodnikom nie wystarcza już tylko gra i przyzwoita pensja. Żądają fortuny za to, że co tydzień sprowadzają kibiców na stadion. Jeżeli klubu nie stać na podwyżkę i proponowane przez agenta wynagrodzenie, piłkarz pakuje korki, swoją WAG do samolotu i w ciągu godziny odlatuje do innego kraju, gdzie jego nazwisko jest widocznie bardziej potrzebne. Na szczęście pozostało na świecie kilku zawodników, którzy ponad pieniędzmi stawiają miłość do klubu, ducha drużyny, kolegów z zespołu i rzeszę fanów. Jest jeszcze garstka ostatnich bezinteresownych, dla których klub jest czymś więcej aniżeli tylko miejscem pracy, a herb na koszulce jest równie ważny jak święty medalik czy krzyż.

Paul Scholes oraz Ryan GiggsKlubowi patrioci są zjawiskiem coraz rzadszym. Na Old Trafford jest jeszcze kilku zawodników ze złotej generacji ‘92, którzy za Fergusonem i Manchesterem United poszliby w ogień, ba, nawet do samego piekła. Tacy piłkarze, jak Ryan Giggs, Gary Neville czy Paul Scholes od wielu lat są symbolami przywiązania do diabelskich barw i lojalności wobec swojego macierzystego klubu. Choć chciał ich niejeden futbolowy gigant, często oferując iście bajońskie kwoty transferowe i lukratywne kontrakty, zawodnicy ci ani myśleli o opuszczaniu Old Trafford. Dla nich gra w Teatrze Marzeń była i nadal jest wyróżnieniem, honorem, zaszczytem, którego dostąpić może niewielu. Chcieli dopisać własną kartę w bogatej historii Czerwonych Diabłów, nawiązać do sukcesów Dzieci Busby’ego, pokazać wszystkim, że w futbolu liczy się nie tylko kasa, ale to, kim jesteś, zarówno na boisku, jak i poza nim. Udowodnili, że futbol wciąż żyje, kolor koszulki, w której grasz nadal ma znaczenie, a piłka nożna może być nie tylko zajęciem, ale całym twoim życiem.

Niestety, obecnie piłkarze coraz częściej traktują klub wyłącznie jako miejsce pracy. Diabełek na piersi pozostaje dla nich tylko diabełkiem, a klubowe barwy nie różnią się niczym od koloru ich nowej kanapy. Gotowi są zmienić pracodawcę, jeżeli ten tylko zaoferuje dogodniejsze warunki płacowe czy obieca spełniać ich kolejne zachcianki. Przechodząc do nowego pracodawcy, mamią podnieconych kibiców wypowiedziami w stylu: od dzieciństwa marzę, aby tu grać. Potem po roku albo dwóch odchodzą do lokalnego rywala i wstawiają tę samą gadkę. Fani wierzą w ich wypowiedzi, ponieważ łudzą się, że to prawda. I tak kolejne rozstanie jest jeszcze bardziej bolesne i nie obywa się bez wyzwisk rzucanych w stronę piłkarza. Nie lepiej oszczędzić sobie nerwów i traktować zawodników jak najemników, a jeżeli jakiś sportowiec rzeczywiście odznaczy się lojalnością wobec klubu, dopiero wówczas otworzyć mu drzwiczki do własnego serca? Utrata tego, tego kogo się w pewien sposób kocha, boli zawsze po stokroć bardziej, niż odejście tego, kogo się “tylko” ceni. Dlatego piłkarską miłość warto zachować dla nielicznych, dla tych, którzy na to rzeczywiście zasługują i względem tych, co do których możemy mieć pewność, że nie sprzedadzą się przy najbliższej okazji.

Cristiano RonaldoSkupmy się teraz na Cristiano Ronaldo. Portugalczyk został stworzony przez Fergusona, legendę Manchesteru United, ale od dziecka marzy o grze w koszulce Realu Madryt. Na Old Trafford ma status półboga (bogowie to Scholesy, Neville i Giggsy), jednak jest spragniony nowych wyzwań, a te niewątpliwie niesie ze sobą gra w Primera Division. W Anglii już zawsze będzie miał status beksy, zaś w Hiszpanii mógłby zacząć od zera i zmienić swój wizerunek. Wreszcie, w Manchesterze zarabia mnóstwo pieniędzy, ale w Madrycie oferują mu jeszcze więcej. Zawodnik jest niewątpliwie rozdarty między lojalnością wobec klubu, którego nie kocha, a zdradą na rzecz drużyny, której barwy zawsze chciał przywdziać. Zdejmijmy klapki z oczu i nie patrzmy na Ronaldo tylko i wyłącznie jak na chciwego sukinsyna. Cristiano jest zawodnikiem niesamowicie ambitnym, wciąż głodnym sukcesów i nowych trofeów, a z Manchesterem zdobył już niemalże wszystko. Kibice zwracają uwagę, że Real psuje zawodników. Ronaldo chce się zmierzyć z tym mitem i pokazać, że jego gwiazda będzie świeciła takim samym blaskiem na Półwyspie Iberyjskim. A co najważniejsze, chce spełnić swoje marzenia, ubrać koszulkę Królewskich i cieszyć się grą dla najbardziej utytułowanego klubu na świecie. Czyż nie każdy z nas chciałby włożyć czerwony trykot i wybiec na murawę Teatru Marzeń? Podobnie Ronaldo marzy o grze na Santiago Bernabeu. Przecież wygodniej byłoby mu siedzieć w Manchesterze, gdzie nikt nie podważa jego roli w drużynie, gdzie jest bożyszczem milionów fanów. Ale portugalskiego skrzydłowego zżera ambicja. Pozwólmy mu ją nakarmić.

Nie rozumiem ludzi, którzy w kontekście potencjalnego transferu Portugalczyka do Hiszpanii wspominają o lojalności. Ronaldo nigdy nie deklarował miłości do Czerwonych Diabłów, a wręcz przeciwnie, zapowiadał przenosiny do Los Blancos. Jednak cała sytuacja transferu Cristiano nie daje nam, kibicom United, spokoju. Skrzydłowy od wielu dni, a nawet tygodni, unika jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy zmieni deszczową Anglię na słoneczny Półwysep Iberyjski. Odwlekając swoje oświadczenie, Portugalczyk doprowadza do białej gorączki nie tylko Fergusona i zarząd na Old Trafford, ale i wszystkich kibiców. Niewątpliwie takie zachowanie jest nie w porządku w stosunku do sir Alexa, który rozwinął jego talent oraz wobec fanów, którzy-jako jedyni w Anglii -dopingują go, a nie szykanują gwizdami. Cóż, może marzenia przysłoniły mu zdrowy rozsądek?

Kobieta opanowana namiętnością nie dba o lojalność, a mniej jeszcze o zdrowy rozsądek. – Romain Rolland

Roy KeaneJeżeli już mowa o zdrowym rozsądku, to niewątpliwie zabrakło go Royowi Keane’owi podczas wywiadu dla MUTV. Irlandczyk otwarcie skrytykował postawę kilku zawodników (dostało się między innymi Ferdinandowi, Ronaldo czy Johnowi O’Shea), przez co postawił się w arcytrudnej sytuacji. Do tego doszedł jeszcze konflikt z Carlosem Queirozem, asystentem sir Alexa. Było jasne, że Ferguson nie może tolerować takiego zachowania, nawet ze strony Roya. Ikona klubu, symbol Czerwonych Diabłów, dla wielu synonim kapitana, musiał opuścić Old Trafford, bo powiedział o kilka słów za dużo. Keano wybrał dość głupi sposób na pożegnanie się z drużyną swojego życia, bo chyba tak można określić w tym wypadku United. Fakt, nigdy nie przebierał w słowach i mówił otwarcie, co mu leży na sercu i wątrobie. Jednak udzielając tego nieszczęsnego wywiadu zachował się jak prawdziwy kapitan, przywódca drużyny. W końcu powiedział prawdę, oświadczył bez owijania w bawełnę, co mu się w klubie nie podoba. Chcąc wstrząsnąć kolegami z zespołu, pokazał, że rzeczywiście zależy mu na dobru drużyny. Mimo że odchodził z Manchesteru United, dla kibiców stał się symbolem oddania i poświęcenia klubowi, symbolem bezgranicznej miłości i przywiązania do klubowych barw. Co z tego, że przez pół roku ubierał biało-zieloną koszulkę Celticu, kiedy wewnątrz nadal biło diabelskie serce?

Eric CantonaCzerwoną duszę ma również inna ikona Manchesteru UnitedEric Cantona. Francuz spędził w Teatrze Marzeń zaledwie pięć lat, jednak dał się zapamiętać jako wspaniały piłkarz i jeszcze lepszy człowiek. Pod skrzydła Fergusona przechodził z ekipy Leeds, jednego z wrogów MU, jednak to właśnie w Manchesterze odkrył swoje powołanie i zdecydował się zaprzedać duszę diabłu. Grał z wielka pasją, walczył z niesamowitą zaciętością, nosił klubowy herb z olbrzymią dumą. Występował dla kibiców zgromadzonych na Old Trafford, zdobywał bramki dla United, Czerwone Diabły były jego życiem, futbolową ziemia obiecaną, miejscem, gdzie spełnił się jako piłkarz, przywódca drużyny i przede wszystkim człowiek. Człowiek, który jako jeden z nielicznych potrafił pojąć, czymże dla nas, kibiców, jest Manchester United, że jest to coś więcej niż zwykły klub, że jest to… życiowa pasja i miłość. Wraz z Ole Gunnarem Solskjaerem są jedynymi zawodnikami spoza Wysp, stawianymi w jednym rzędzie z takimi legendami, jak sir Bobby Charlton, George Best czy Ryan Giggs. To nie przypadek, że właśnie ta dwójka dostąpiła takiego zaszczytu. Francuz i Norweg, jako jedyni cudzoziemcy, zrozumieli fenomen United- klubu wyjątkowego ze względu na piękną, ale tragiczną historię oraz unikalną atmosferę współtworzoną przez zawodników oraz fanów. Mimo że żaden z nich nie figuruje na liście klubowych rekordów, obaj zasłużyli sobie na własne miejsce w sercach fanów i pamiątkową tabliczkę w Teatrze Marzeń.

Ruud van NistelrooyNiestety, na podobną tabliczkę nie może liczyć Ruud van Nistelrooy. Odchodząc do Realu Madryt, pokazał, że jego serce nie jest diabelskie, a jedyne, co kocha, to pieniądze, gwiazdorstwo i pole karne. Nie mógł pogodzić się z siedzeniem na ławce, nawet nie próbował powalczyć o miejsce w pierwszym składzie, tylko wypiął się na Fergusona, kibiców i kolegów z drużyny. Czy taki zawodnik jest wart tego, aby śpiewano jego nazwisko na trybunach? Czy jest godzien noszenia czerwonej koszulki, diabła na piersi? Czy ma prawo nazywać się Czerwonym Diabłem, stawiać siebie na równi ze Scholesem czy Giggsem? Nie. Piłkarze United mają serce, które pragną oddać klubowi. Ruud ma tylko portfel, który w Anglii chciał wypchać funtami. Mimo pobytu w tym szczególnym miejscu, jakim jest Old Trafford, nie zrozumiał znaczenia słowa lojalność. Cóż, nie był pierwszym ani ostatnim…

David BeckhamRównież David Beckham nie ma co liczyć na pamięć ze strony kibiców United. Anglik po tym, jak oberwał butem od Fergusona, przeniósł się do Hiszpanii, a w dalszej pogoni za pieniędzmi wylądował w Ameryce, gdzie sprzedaje koszulki i reklamuje z żoną Victorią perfumy. Mógł zostać piłkarską legendą, ba, ikoną Manchesteru United, a skończył jako symbol komercjalizacji sportu i gwiazdorstwa. Grając na Old Trafford, był bożyszczem setek tysięcy kibiców, zachwycał wszystkich swoimi dośrodkowaniami i rzutami wolnymi, wydawało mu się, że chwycił Pana Boga za nogi. Status legendy miał być tylko kwestią czasu. Aż tu nagle niespodziewana przeprowadzka do Madrytu i związany z nią upadek autorytetu w oczach większości fanów. Przypadek Becksa pokazuje, że od potencjalnego symbolu klubu niedaleka droga do wroga nr 1. Tę cienką granicę, na której piłkarze balansują przez całe życie, przekroczyć jest niezwykle łatwo. Zdobywając zaufanie i szacunek kibiców, zawodnik paradoksalnie stawia siebie w trudniejszej sytuacji, jeśli mowa o jego przyszłości. Kibice w każdej niejasnej sytuacji oczekują jednoznacznej odpowiedzi: kocham MU, chcę tu zostać do końca kariery. Każde inne zachowanie spotyka się z ostra reakcją ze strony fanów. Prawdziwą sztuką jest niedopuszczanie do takich nieporozumień. Właśnie po tym poznajemy zawodników, którzy mają diabelską duszę i serce – zawsze i wszędzie gotowi są przysiąc wierność klubowi. I co najważniejsze, swojej obietnicy dotrzymują.

W ostatnich chwilach mojego życia będę miał ten klub w swoim sercu. – Eric Cantona

Szkoda, że tak niewielu stara się kroczyć tą samą drogą, co Giggsy czy Scholesy, drogą niewątpliwie długą i żmudną, ale chyba wartą poświęcenia. Drogą krętą i kamienistą, którą łatwo zgubić, gdzie nie trudno o potknięcie. Wielkich zawodników poznajemy po tym, że docierają do celu, realizują swoje ambicje i marzenia na przekór niepowodzeniom i przeciwnościom losu. Nie boją się walczyć i zazwyczaj wychodzą z tej walki zwycięsko. Kroczą przez swoje piłkarskie życie dostojnie, choć nie obca im jest również pokora. Kroczą dumnie z diabłem na piersi. Kiedy dochodzą do celu, pukają do drzwi naszego serca, szukając odpoczynku i czegoś jeszcze… szukając pamięci. Kiedy ją znajdą, gotowi są zejść murawy, przewrócić kartę klubowej historii, oddać pióro nowemu pokoleniu i liczyć na to, że któryś z ich młodszych kolegów podąży tą samą ścieżką. Ścieżką lojalności, wierności i oddania klubowi.

Przewiń na górę strony