Nie przegap
Strona główna / Naszym okiem / Naszym Okiem: FC Liverpool – Manchester United

Naszym Okiem: FC Liverpool – Manchester United

Naszym Okiem: FC Liverpool - Manchester UnitedNa 16 grudnia 2007 roku zaplanowano wyjątkowe popołudnie dla fanów piłki nożnej, nie tylko w Anglii, ale i na świecie. Miłośnicy futbolu skierowali swe oczy na Wielką Brytanię, gdzie tego dnia rozgrywano dwa elektryzujące pojedynki, w których udział wzięły kluby z tak zwanej „wielkiej czwórki”. Równo o 17:00 czasu polskiego na Emirates Stadium rozpoczęło się derbowe starcie prowadzącego w tabeli Premier League Arsenalu Londyn z zespołem Chelsea. Ale dwie i pół godziny wcześniej, w oddalonym o około 370 km Liverpoolu miał miejsce inny, równie ciekawy, a dla większości czytelników Redloga zdecydowanie ciekawszy, pojedynek. Na Anfield zespół „The Reds” podejmował odwiecznego rywala – Manchester United.

Ostatni raz FC Liverpool wygrał z Manchesterem w Premier League 24 kwietnia 2004 roku na Old Trafford. Od tamtej pory padł tylko jeden remis (0:0 na Anfield, 18 września 2005 r.), a poza tym górą był zespół sir Alexa Fergusona. Wszystkie te zwycięstwa miały skromny wymiar – aż pięc razy padał wynik 1:0, raz 2:1. Tę świetną serię przerwał jedynie nieudany występ w 5. rundzie Pucharu Anglii, w której, w sezonie 2005/2006, Manchester uległ „The Reds” 0:1.

Na podstawie tych statystyk byłem pewien, że o końcowym wyniku zdecyduje jeden, jedyny gol, choć brałem pod uwagę również bezbramkowy remis. Mecze między tymi drużynami są niezwykle zacięte, ale nic dziwnego – w końcu rywalizacja między nimi jest od dawien dawna bardzo ostra. Przykładem niech będzie choćby niedawna sprawa transferu Gabriela Heinze. Argentyńczyka chciał kupić Liverpool i sam zawodnik wyraził chęć gry w drużynie z hrabstwa Merseyside, jednak dla Fergusona nie było mowy o tym, by wzmacniać swojego, można by powiedzieć, wroga. Piłkarz próbował się w tej sprawie sądzić, ale ani on, ani jego prawnicy nic w tej sprawie nie wskórali. Niezadowolony Heinze kilka dni później zaklepał transfer do słonecznej Hiszpanii, zasilając Real Madryt. Mimo to, do tej pory z żalem wspomina letnie okienko transferowe i niepowodzenie w sprawie przejścia do Liverpoolu.

Wracając do sprawy obstawianego przeze mnie wyniku – nie pomyliłem się. Wystarczyło przyglądać się przebiegowi spotkania zaledwie kilka minut, by zauważyć, że obie drużyny walczą zaciekle, ale też ostrożnie. W strefie, w której znajdowała się piłka, momentalnie robiło się ciasno, a zawodnicy nie oszczędzali się, byleby tylko odebrać rywalowi piłkę. Nie brakowało ostrych starć. Cel był jeden: przede wszystkim nie pozwolić rywalowi na dojście do sytuacji bramkowej. Tak jak wspomniałem, wystarczyło parę minut i już można było pokusić się o stwierdzenie „piłkarskie szachy”, bo tak właśnie wyglądał ten pojedynek.

W pierwszej połowie gospodarze zmarnowali kilka dogodnych okazji, szczególnie mam na myśli te, w których Edwin van der Sar popełnił dwa, dość poważne, jak na klasę tego bramkarza, błędy. Dwukrotnie od straty gola Manchester ratowali zawodnicy z pola – najpierw Anderson, a później Patrice Evra. Swoje również zrobili zawodnicy „The Reds”, jak na przykład Fernando Torres, który z najbliższej odległości nie trafił do bramki Manchesteru. Wspomniane „babole” van der Sara były ciężkimi momentami dla gości, na szczęście dla nich wyszli z opresji bez strat. I paradoksalnie to właśnie „Czerwone Diabły” zdobyły jeszcze przed przerwą zwycięskiego, jak się później okazało, gola.

W 43. minucie Ryan Giggs wykonywał rzut rożny. Zamiast dośrodkować piłkę w pole karne, Walijczyk wycofał ją na 20. metr do ustawionego tam Wayne’a Rooneya. Młody Anglik huknął z pierwszej piłki, ta po rykoszecie trafiła do stojącego na 5. metrze Carlosa Teveza i… No cóż, nie było innej rady – 1:0 dla Manchesteru! Bramka do szatni musiała mocno zaboleć fanów „The Reds”, tym bardziej, że Manchester znów odważył się zdobyć gola przed słynną trybuną „The Kop”.

Trzeba przyznać, że to była bardzo szczęśliwie zdobyta bramka. Nie tylko ze względu na to, że piłka przypadkowo trafiła do Teveza, ale też dlatego, że gdyby Argentyńczyk był chociaż pół kroku bliżej bramki, sędzia musiałby odgwizdać spalonego. Polscy komentatorzy często przypominają powiedzenie „szczęście sprzyja lepszym”. Szczerze? Nie zgodzę się. W drugiej połowie spotkania, szczególnie po wejściu na plac gry Ryana Babela, to Liverpool dyktował tempo, był o wiele aktywniejszy, po prostu – lepszy. To właśnie zwiększyło emocje. Kibice MU nie podniecali się pięknymi atakami swoich pupili, a raczej tym, czy umiejętnie wybronią się przed kolejną akcją ofensywną przeciwników.

Można się spierać czy taki styl gry nam, fanom „Czerwonych Diabłów” podoba się, czy też nie. Ale mecze z Liverpoolem są specyficzne i rządzą się swoimi prawami, zupełnie jak mecze derbowe. Wystarczy przytoczyć słowa Rio Ferdinanda, który tak wypowiedział się po spotkaniu:

„To był typowy mecz United kontra Liverpool, więc jak zwykle nie chodziło o granie w futbol, ale o wygranie.”

Nic dodać, nic ująć. Kto za parę tygodni będzie pamiętał, że Manchester w tym spotkaniu był gorszy? Nikt. A kto będzie pamiętał, że to właśnie klub z Old Trafford zgarnął na Anfield trzy punkty? Wszyscy. I to jest najważniejsza sprawa w tego rodzaju konfrontacji – pokonać odwiecznego rywala, za wszelką cenę. Nieważne w jakim stylu.

Na koniec wspomnę o jasnych punktach United w meczu na Anfield. Przede wszystkim wielkie brawa dla Evry. Francuz jest niewątpliwie najlepszym, przynajmniej obecnie, lewym obrońcą Premier League. Świetny, waleczny w defensywnie i piekielnie [hmm… ;)] groźny w ataku. Gdy przyśpieszy, ciężko za nim nadążyć.

Za grę należy również pochwalić piłkarza numer 8, czyli Andersona. Patrząc na jego grę, trudno było uwierzyć, że jest to zaledwie 19-letni chłopak i w dodatku urodzony w Brazylii. Wystarczy sam fakt, że walczył jak równy z równym z inną „ósemką” – Stevenem Gerrardem. A to już nie byle co. W pewnym momencie sam Ferguson musiał przystopować Andersona, gdy ten nie przestawał grać ostro, mając już na koncie żółtą kartkę.

Ktoś jeszcze? Oczywiście. Owen Hargreaves. Byłego pomocnika Bayernu Monachium chwalono za występy na mistrzostwach świata w 2006 roku. Mówiono, że był najlepszym zawodnikiem w reprezentacji Anglii. Mimo to część kibiców pukało się w głowę, gdy za grube miliony sprowadzono go na Old Trafford. Jeżeli ktoś ciągle się puka, to radzę przestać. Owen brał udział w praktycznie każdej akcji destrukcyjnej Manchesteru. Jednym słowem – był wszędzie tam, gdzie Liverpool stwarzał zagrożenie. I, co ważniejsze, nie tylko był, ale i skutecznie przeszkadzał w rozegraniu akcji.

A najlepsze na koniec. Skała w obronie. O takich zawodnikach mówi się – „grał jak profesor”. A ja dodam, że habilitowany i w dodatku z tytułem doktora honoris causa. Jeden z głównych kandydatów do objęcia opaski kapitana po Garym Neville’u, czyli… Rio Ferdinand! To, co ten facet wyczyniał pod własną bramką było wprost niesamowite. Najważniejsza postać w składzie Manchesteru na Anfield. Klucz do zwycięstwa. Nie do przejścia, niezliczona ilość interwencji, no i to przywołanie Torresa do porządku, gdy ten „podskakiwał”. Klasa sama dla siebie. A po ostatnim gwizdku arbitra piękne okazanie radości z pokonania Liverpoolu. Rio podbiegł pod trybuny zajmowane przez kibiców z Old Trafford i razem z nimi krzyczał z radości. To był wspaniały obrazek. Zdecydowanie Man of the match.

Teraz nie pozostaje nic innego, jak tylko podtrzymać świetną passę i pewnie kroczyć po obronę mistrzowskiego tytułu…

Przewiń na górę strony