Ładnego wieczoru nam Bozia nie dała, niestety. Do przyszłego sezonu możemy zapomnieć o emocjonujących meczach Manchesteru w Lidzie Mistrzów. Ale w natłoku medialnego szumu, osobistego szoku, wskazywania winnych, typowania kolejności głów do ścięcia i burzliwych dyskusji, chciałem zwrócić uwagę na coś innego. W niemalże identycznych okolicznościach Manchester United odpadł dokładnie sześć lat temu.
Od kilku tygodni męczyła mnie myśl, że przecież podobny układ tabeli w LM już kiedyś mieliśmy, że Benfica już raz przyniosła nam ogromnego pecha. W środę rano, kierowany obawami i zżerającą ciekawością, odpaliłem sobie na Wikipedii historię rozgrywek z sezonu 2005/06 i zostałem porażony – z tamtej edycji LM United odpadło właśnie 7 grudnia.
Pomimo obaw starałem się to traktować raczej jako ciekawostkę, jako nic nie znaczące wymysły mojej nadwrażliwej duszy kibica. Bo przecież nie może w taki sposób odpadać z tych rozgrywek jej zeszłoroczny finalista, bo przecież to do Manchesteru nie pasuje.
A jednak stało się. Ta sama data, ta sama kolejka, taki sam wynik. Wtedy 2:1 z Benficą, teraz 2:1 z FC Basel. Bardzo kiepski, trochę spóźniony prezent mikołajkowy został doręczony w sposób brutalny i pozbawiony skrupułów. Ograbił nas los z europejskich emocji, którymi zazwyczaj jeszcze przez kilka miesięcy żyliśmy, zrzucając przy okazji na futbolowe zaplecze, miejsce, które wielcy traktują bardziej jako karę, niż prawdziwe rozgrywki.
Dzień po porażce nie jest jednak dla mnie czasem rozliczeń. Nie mam zamiaru pisać o przebiegu spotkania, nie chcę kogokolwiek wskazywać, komukolwiek wróżyć końca. Bo przecież tym fachowo lub mniej zajmie się za mnie reszta.
Wczorajszy wieczór był czasem smutku, najszczerszego żalu i bezsensownej próby godzenia się z bezsilnością Manchesteru United. Jest dokładnie tak samo jak sześć lat temu.