Nie przegap
Strona główna / Liga Mistrzów / Mecz marzeń na Stamford Bridge

Mecz marzeń na Stamford Bridge

Mecz marzeń na Stamford BridgeSprawa awansu do półfinału Ligi Mistrzów wydawała się prosta. Zwycięstwo Chelsea 3:1 na Anfield Road miało być gwarancją pewnego awansu podopiecznych Guusa Hiddinka. Jednak po raz kolejny The Reds pokazali, że dla nich niemożliwe nie istnieje i o mały włos, a to oni zagraliby z Barceloną. Tak się jednak nie stało – po pasjonującym widowisku, zakończonym remisem 4:4, dalej gra Chelsea.

Przeczucie już przed pierwszym gwizdkiem sędziego podpowiadało mi, że na Stamford Bridge stanie się coś niedobrego dla The Blues. Rosło ono wraz z moim pulsem przez kilka pierwszych minut spotkania. Od samego początku Liverpool narzucił Chelsea swoją grę. Plan geniusza strategii Rafy Beniteza okazał się nad wyraz prosty – miałem wrażenie, że jego podopieczni grają to, co Chelsea na Anfield tydzień temu, czyli pressing i swobodne rozgrywanie piłki (Steven Gerrard na trybunach – jego obowiązki wziął na swoje barki Xabi Alonso). Chelsea nie istniała. Drużyna, która przed sześcioma dniami zagrała jedno z najlepszych spotkań w sezonie, imponując w każdym elemencie gry (no, może poza obroną), całkowicie oddała pole gry, zaś grę w ataku ograniczyła do dalekich przerzutów i stałych fragmentów gry. Nieszczęście wisiało w powietrzu.

Ale czy ktoś mógł przypuszczać, że urzeczywistni się w tak kuriozalny sposób? Fabio Aurelio to niezły spryciarz, ale decyzja o strzale na bramkę z czterdziestu metrów po ziemi była nie tyle szalona, co po prostu inteligentna. Sprawę zawalił Petr Cech, który nie dość, że źle ustawił stanowiącego mur Florenta Maloudę (Francuz nie zasłonił krótkiego słupka), to jeszcze sam dość nieporadnie próbował interweniować. Skończyło się na wyciąganiu piłki z siatki.

Liverpoolowi wciąż było mało, wszak do awansu potrzebował jeszcze dwóch goli. I znów pomocny okazał się stały fragment gry. Tym razem Aurelio zdecydował się na wrzutkę, a bohater z Anfield Branislav Ivanović (swoją drogą, czy Chelsea sprowadzając go, nie myślała o „drugim Vidiciu”?) zupełnie niepotrzebnie zapaśniczym chwytem sprowadził do parteru Xabiego Alonso. Nawet jeśli piłka leciała w stronę Hiszpana, to czy Serb, który imponował grą głową, nie potrafiłby futbolówki po prostu wybić? Decyzja sędziego Luisa Mediny Cantalejo mogła być tylko jedna. Jedenastka. Petr Cech nie jest ekspertem od karnych, to fakt. Do piłki podszedł faulowany w tej akcji Alonso i pewnie umieścił piłkę w siatce. 0:2, to już nie są żarty.

Guus Hiddink zareagował natychmiastowo. Zdjął z boiska bezużytecznego, pałętającego się gdzieś po prawym skrzydle Salomona Kalou i wprowadził Nicolasa Anelkę. Jak ważny i trafny był to manewr, okazało się po przerwie. The Blues przetrwali do końca pierwszej połowy z dwubramkową stratą. Perspektywa drugich czterdziestu pięciu minut nie rysowała się w różowych barwach. Nie dlatego, że przestałem wierzyć, ale dlatego, że Chelsea grała futbol nijaki, do którego nawet trudno dobrać słowa. Nic im nie wychodziło, zaserwowali publiczności na Stamford Bridge piłkarskiego gniota. Dla nich gwizdek na przerwę sędziego Cantalejo był jak ułaskawienie po wydaniu wyroku. Tymczasem rozjuszeni i żądni trzeciej bramki zawodnicy Liverpoolu schodzili do szatni w bardzo optymistycznych nastrojach. Nikt nie mógł wówczas przypuszczać, co wydarzy się w drugiej połowie. Zastanawiałem się, czy Hiddink zna metodę suszarki. Byłaby bardzo przydatna.

Nie wiem, co ten Midas współczesnego futbolu, który każdą prowadzoną przez siebie drużynę doprowadza do sukcesów, powiedział swoim zawodnikom podczas przerwy, ale to coś podziałało. Nie wziąłem jednak pod uwagę ważniejszego czynnika. Nazwę go „syndromem Riise”. Pamiętacie zeszłoroczny półfinał na Anfield, kiedy w 90 minucie rudowłosy Norweg zupełnie bezsensownie trafił do własnej bramki pięknym szczupakiem? Wtedy też oglądaliśmy bezradną i bezpłciową Chelsea. Tym razem, w 51. minucie gry rolę pechowca odegrał Pepe Reina, który nigdy chyba nie zrozumie, co chciał zrobić. Akcję rozpoczął Anelka, który holował piłkę na prawym skrzydle (obok niego biegło dwóch piłkarzy Liverpoolu – żaden z nich mu nie przeszkadzał!), w końcu zagrał równolegle do linii końcowej boiska, futbolówkę trącił Drogba, a dzieło „zwieńczył” Reina. Gdyby tej piłki nie dotykał, sama zatrzymałaby mu się na kolanie. Ale dotknął, tak nieszczęśliwie dla siebie, że gol dla Chelsea stał się faktem. Odrodzenie?

Tak. Sześć minut później Chelsea miała rzut wolny. Do bramki około trzydziestu metrów. Piłkę w stronę bramki kopnął mający młot w nodze Alex, a chwilę potem zatrzepotała ona w siatce. Kto by przypuszczał, że Liverpool, który rozegrał fantastyczną pierwszą połowę i który miał dokończyć egzekucję w drugiej, roztrwoni całą swoją przewagę? Zatroskana mina siedzącego na trybunach SB Stevena Gerrarda stała się jeszcze smutniejsza, kiedy Frank Lampard po odbiorze Ballacka i podaniu Drogby wyprowadził Chelsea na prowadzenie.

Wydawało się, że będzie to happy end dla londyńczyków. Nic bardziej mylnego. Dziesięć minut przed końcem regulaminowych 90 minut na strzał z dobrych dwudziestu kilku metrów zdecydował się Lucas Leiva. Piłka, którą nawet ja bym pewnie wybronił, odbiła się od ręki (przy ciele) Michaela Essiena i zaskoczyła Cecha, który tylko patrzył, jak wtacza się do bramki. Może nie wszystko stracone? Minutę później okazało się, że sprawa awansu jest nadal otwarta. Dośrodkowanie Alberta Riery i główka Dirka Kuyta z trzech metrów. 3:4. Na powtórce widać wyraźnie, jak niski Holender wślizguje się sam jeden w piątkę(!) stojących w polu karnym obrońców Chelsea i wyskakuje tuż przed nosem zszokowanego Ricardo Carvalho. Obrona The Blues potrafi być dziurawa niczym szwajcarski ser, co z pewnością już cieszy Leo Messiego i spółkę.

Finał okazał się szczęśliwy dla Chelsea. W 90 minucie swojego drugiego gola zdobył Frank Lampard (Anelka znakomicie dostrzegł niepilnowanego Lampsa na linii szesnastu metrów, a ten strzałem w długi róg pokonał Reinę) i dopiero wtedy jasne stało się, kto zagra z Barceloną w półfinale Ligi Mistrzów. Mecz na Stamford Bridge stał na niesamowitym, kosmicznym wręcz poziomie. Chelsea przebudziła się w drugiej połowie, trzeba otwarcie przyznać, że nie całkiem sama, a z pomocą Reiny. Liverpool to najwaleczniejsza drużyna ostatnich lat, tego nie trzeba już udowadniać, a ich postawa w Londynie tylko to potwierdza. Nawet bez Stevena Gerrarda i mało widocznego Fernando Torresa postawiła gospodarzom strasznie trudne warunki. Warto zauważyć mankament w ich grze. Fabio Aurelio gra na lewej obronie, choć w defensywie jest kiepski. A to nie pilnuje Lamparda, a to gubi go Anelka – wszystko przy akcjach bramkowych; krótko mówiąc, na lewe skrzydło z nim.

A gospodarze? Didier Drogba, a więc piłkarz, który kilka miesięcy temu zamiast biegać po boisku, siedział na trybunach SB i bardziej niż grą kolegów interesował się tym, co leci na jego iPodzie, teraz znowu tryska energią, walczy do końca, jakby grał ostatni mecz w życiu. Michael Essien klasę pokazał przy strzale Davida N’Goga pod sam koniec spotkania, kiedy to wybił futbolówkę z linii bramkowej rzucając się na nią szczupakiem (inny środkowy pomocnik, taki o rudych włosach, pewnie powstrzymałby ją ręką [Riise? – dop. Red]). Poza tym to płuca drużyny, człowiek od czarnej roboty, który dla Chelsea jest graczem niezbędnym. Bez goli Lamparda The Blues nie byłoby w półfinale. Pod nieobecność Johna Terry’ego pełnił funkcję kapitana i spisał się bez zarzutu. Alexa muszę pochwalić za młot w nodze, a Anelkę za dwie asysty. Mankamentem w grze The Blues, nad którym musi solidnie popracować Hiddink jest obrona. Brak Terry’ego to żadne wytłumaczenie słabej postawy defensorów. Jeśli dwa gole dla The Reds można uznać za niezawinione przez samych defensorów (bramki Aurelio i Lucasa), to jednak Ivanović nie powinien faulować Alonso w tak – wydawałoby się – łatwej do przewidzenia sytuacji. Gol Kuyta na 3:4 to materiał do solidnej analizy. Jak wspomniałem, Messi i spółka już zacierają rączki. Z pierwszego półfinałowego spotkania wykartkował się Ashley Cole. Kto go zastąpi? Pewnie Juliano Beletti, ale to melodia przyszłości…

Ogromny szacunek dla Chelsea za to, że potrafiła wykaraskać się ze stanu 0:2 i szczęśliwie dla siebie rozstrzygnąć losy dwumeczu. Wprawdzie na ani jedną sekundę nie oddała Liverpoolowi miejsca w półfinale, to jednak The Reds byli o krok od nie tyle niespodzianki, co udowodnienia, że niemożliwe nie istnieje. Również im za postawę na Stamford Bridge należą się długie i rzęsiste brawa. Mam nadzieję, że w przyszłym roku, jeśli los znów połączy obydwie drużyny, to tylko w finale.

Autor: Grzegorz Kaczmarczyk

Przewiń na górę strony