Mamy XXI wiek. Kondycja polskiej piłki nożnej jest zaś opłakana, a i kwestie uczciwości pozostawiają wiele do życzenia. Szczerze mówiąc, to polską piłkę nożną ratują tylko „dokonania” reprezentacji, która zawsze niemalże cudem ląduje na tych najważniejszych imprezach, zamykając usta krytykom, którzy muszą czekać od wygranych eliminacji do samego turnieju, by skrytykować opłakaną kondycję, komunikatywność i technikę polskich piłkarzy. Polski futbol toczony jest przez nowotwór, który przydałoby się wyciąć w całości, bo w innym wypadku cały czas są jego przerzuty. To właśnie dlatego pozostanie w naszym piłkarskim „grajdołku”, a właściwie powoli już kloace, jest staniem w miejscu, a nawet krokiem do tyłu w karierze każdego polskiego piłkarza.
Niektórzy – co szczęśliwsi – dostają okazję pokazania się zagranicą. Jednak w jak fatalnej, w gruncie rzeczy, formie muszą się znajdować, jeśli ich życiowa dyspozycyjność owocuje jedynie tym, że być może znajdują się na ławce rezerwowych? Spośród Polaków niewielu zdołało zrobić karierę poza granicami naszego kraju. Mieliśmy tyle cudownych młodych talentów do oszlifowania, ale zamiast brylantów otrzymaliśmy zdaje się co najwyżej cyrkonie. Polskie szkółki piłkarskie oraz opieka (pseudo)psychologów niewątpliwie są częścią „przerzutów”, które stanowią o takim, a nie innym wyglądzie naszego futbolowego podwórka i talentach, które były trochę jak supernowa – zaświeciły raz i mocno, po czym zgasły niemal natychmiast.
Przepaść jak Polak w Bundesligę
Gdy spojrzeć panoramicznie od teraz przez kilka dekad wstecz, liga niemiecka wydaje się być może nie przekleństwem, ale fatum Polaków. Jest w tym coś dziwnego, że piłkarz, który trafi do któregoś z niemieckich zespołów, właściwie nigdy nie robi dalszej kariery, nie podbija Europy w gruncie rzeczy nawet w tamtejszym zespole. Warto byłoby zapytać każdego z osobna, dlaczego po wybiciu się z polskiej szarzyzny zabrakło czegoś, by piąć się wyżej? Znając polską mentalność, to ani trenować się zbytnio nie chciało, bo trochę ciężko było, a pieniążki na konto płynęły i to – jak powszechnie wiadomo – przeważnie wcale nie małe. Niestety, ale większość polskich sportowców cierpi na kompletny brak ambicji, brak uczucia głodu sportowych sukcesów. To praktycznie eliminuje jakiekolwiek osiągnięcia w zawodniczej karierze. Bo jak tu grać, gdy grać się nie chce? Tak czy owak, zastanawiające jest to, dlaczego przeważnie polscy piłkarze nie potrafią się „odkleić” od Bundesligi? Wśród dość dobrych zawodników, którzy w lidze naszych sąsiadów znaczą nieco więcej, niż pozostała masa, wymienić należy szczególnie trzy współczesne nazwiska: Tomasza Wałdocha, Artura Wichniarka i Jakuba Błaszczykowskiego.
Pierwszy rozegrał pięć sezonów w Bochum i siedem w Schalke – jest dość rozpoznawalny przez kibiców i lubiany. Jednak wiadomo, że obrońcę z takim potencjałem chętnie widzielibyśmy w klubie z jeszcze wyższej półki. Jakkolwiek, Tomek dwa razy zdobył z Schalke Puchar Niemiec i przyczynił się do tego swoją grą. Chyba jako jeden z nielicznych zrobił karierę w Niemczech i jest tam naprawdę ceniony.
Aktualny piłkarz Arminii Bielefeld zaś siedzi w Niemczech już ósmy rok. W ciągu pierwszych trzech sezonów 50 razy sprawiał radość kibicom Arminii swoimi bramkami. Jednak to nie ściągnęło na niego zainteresowania innych klubów i po trzyletniej przygodzie z Herthą, Wichniar znów zaczął grać dla Arminii. 32-letni Artur nie trafi już do żadnego wielkiego klubu, choć potencjał był i wszyscy kibice oczekiwali chyba spektakularnej europejskiej kariery. Na domiar złego, pomimo bycia jednym z najlepszych polskich snajperów, jest notorycznie pomijany w powołaniach do kadry narodowej. Być może brak Wichniarka w reprezentacji wiąże się także z niezbyt poważnym traktowaniem rozgrywek Bundesligi? Tylko i to jest w pewien sposób nielogiczne, bo skoro regularnie występujący piłkarz ligi polskiej dostaje powołanie, to tym bardziej powinien je dostawać regularny zawodnik ligi niemieckiej.
Kuba Błaszczykowski gra w lidze naszych zachodnich sąsiadów za krótko i jest za młody, aby (czarno)wróżyć mu ligę niemiecką na zawsze. Czarnowidzeniem nie jest gra w takich klubach jak Bayern czy Werder. Nie jest zaś tajemnicą, że prawdopodobnie z takim potencjałem wśród wychowanków obu klubów, piłkarz przyjezdny ma bardzo ciężką drogę do debiutu (wystarczy spojrzeć na Podolskiego, który według olbrzymiej większości znawców miał występować dużo częściej w pierwszym składzie Bawarczyków).
Wracając zaś do tematu, w lidze niemieckiej jak kamień w wodę przepadły tak wielkie nadzieje polskiej piłki nożnej jak Radosław Kałużny, Kamil Kosowski, czy choćby Sławomir Wojciechowski. Cała trójka miała przed sobą naprawdę wielkie perspektywy i wyróżniające ich na tle kolegów umiejętności. Niestety, Tata po świetnych początkach swojej zawodniczej kariery w Zagłębiu Lubin i Wiśle Kraków, zdecydowanie obniżył loty w Energie Cottbus, po którym właściwie nie warto już śledzić dalszych poczynań w jego karierze. Z koleiKosiarka powinien był chyba jednak zostać w Wiśle, dzięki czemu zostałby zapamiętany rzeczywiście jako wielka gwiazda. Tymczasem trochę ponad 40 spotkań w Kaiserslautern to raczej nie najlepsza wizytówka. Tym bardziej, że to był zdecydowanie najaktywniejszy okres Polaka poza granicami naszego kraju. Sławek z kolei może w swoim CV wpisać Bayern Monachium, ale przydałoby się również dopisać tam trzy rozegrane mecze. Zatem epizod u Bawarczyków chyba lepiej wymazać, jak i całą karierę poza Polską. Do udanych, mimo wszystko, nie zaliczymy w pełni również eskapad Jacka Krzynówka, którego potencjał był olbrzymi, ale nikt nie chciał/nie zdołał go tak naprawdę oszlifować, pozwalając zniknąć pomocnikowi wśród niemieckich średniaków.
Nie chcesz przepaść w Niemczech? Przepadnij w Grecji!
Co każe polskim piłkarzom pozostawać w klubach, w których tak naprawdę nic nie znaczą? Co każe klubom płacić pieniądze zawodnikom, którzy i tak nie mają szans zaistnieć nawet w przypadku wypadnięcia jednego z podstawowych zawodników? Polacy zostają tam, gdzie są w stanie zarobić większe pieniądze, niż w Polsce – idealny przykład Jerzego Dudka i jego przejścia do Realu Madryt. Mało jest zawodników, którzy na pierwszym miejscu stawiają rozwój umiejętności, a na drugim pieniądze (inaczej jest na przykład w siatkówce, gdzie wielokrotnie liczy się jakość klubu, a nie wysokość kontraktu). W efekcie ich kariera kończy się wtedy, kiedy teoretycznie są jeszcze w wieku dość młodym, by móc kontynuować rozgrywki na wysokim poziomie. Nie są jednak w stanie, ponieważ zaniedbania na treningach w klubach, gdzie i tak nie mają szans wystąpić, łączą się z brakiem ambicji w kwestii walki o miejsce w składzie, które z kolei przekłada się na brak ambicji do gry samej w sobie.
Problem leży więc w psychice. I choć Grecy cztery lata temu zostali mistrzami Europy, a w tej chwili mają swój Panathinaikos w Lidze Mistrzów, to nie ma się co czarować, że jest to liga w jakikolwiek sposób prestiżowa. Dołączmy nawet Cypr i tamtejszy Anorthosis Famagusta. To nic nie zmienia. Zresztą, w lidze greckiej chcielibyśmy oglądać Polaków w tych najlepszych klubach, ale i na to nie ma widoków. Co nam po epizodzie Olisadebe w Panathinaikosie? Przecież 5 lat w Koniczynach i 75 meczów, to w przeliczeniu średnio 12 spotkań na sezon. I to ma być powód do dumy? Fakt, Polak pochodzenia nigeryjskiego może pochwalić się udziałem w Lidze Mistrzów, mistrzostwem Grecji i Pucharem Grecji. Tylko czy to faktycznie tak genialne i wiekopomne dokonanie? Nie wiem. Wiem natomiast, że nie pretenduje to z pewnością do miana niesamowicie podniosłej kariery, co zresztą widać po tym, że w tej chwili występuje w chińskim Henanie Jianye. Prawdziwym zaś symbolem w klubie z Aten pozostaje do dziś Krzysztof Warzycha. Gucio jest naprawdę powszechnie znany w Atenach, gdyż jest drugim najskuteczniejszym piłkarzem tego kraju i ma na koncie strzelone 235 bramek. To właśnie można uznać za sukces i tę karierę oraz tytuły zdobyte z klubem za ukoronowanie potencjału, jaki gromadził w sobie Ślązak. W Panathinaikosie przez 9 lat grał również wybitny polski bramkarz Józef Wandzik.
Ale to są jednostki. Wystarczy przywołać znów kilka osób, których nazwiska miały być wielkie: tułali się tu Igor Sypniewski, wielki talent – Maciej Bykowski oraz Mirosław Okoński, a obecnie na Cyprze w stołecznym Apoelu swoich sił próbuje wciąż niespełniony obieżyświat Kamil Kosowski. „Próbuje” to bardzo dobrze dobrane słowo. Ciekawa zaś wydaje się być postać Sypniewskiego, który miał stać się wybitnym piłkarzem i wielką legendą, a w efekcie został zapamiętany jako nieco dziwny człowiek, po części uzależniony od alkoholu, narkotyków i nie gardzący również nutką adrenaliny przy hazardzie. Tłumacząc się depresją, Sypniewski w kółko miał jakieś problemy i zawsze coś przeszkadzało mu zrobić karierę. I choć nie ma się co z tego śmiać, to trzeba niestety zwrócić uwagę, że każdy człowiek poszedłby w takiej sytuacji do psychologa. Igor tego nie zrobił, przez co zaprzepaścił potencjał, jaki w sobie skrywał.
Maciej Bykowski również miał być piłkarzem nieprzeciętnym, ale los (albo on sam) chciał inaczej. W rezultacie z Polonii Warszawa, po epizodzie w Szczakowiance Jaworzno, Bykowski trafił na Kretę, gdzie nie odznaczył się jakoś szczególnie dla OFI. W każdym razie i on trafił do Koniczynek i choć miał potencjał, co prawda może nie na drugiego Gucia, to coś nie wyszło. Ostatecznie o Bykowskim już mało kto pamięta, bo nie zaznaczył jakoś wyraźnie swojej obecności ani w historii polskiej piłki nożnej, ani w historii piłki greckiej.
Jeśli chodzi zaś o Okońskiego, jego największym sukcesem było raczej zajęcie drugiego miejsca w plebiscycie na piłkarza sezonu, ale w HSV. Po przygodzie w Hamburgu trafił właśnie do Grecji, gdzie zdecydowanie nie powiodło mu się w stołecznym AEKu. I tak piłkarz, któremu fenomenalnie wiodło się w Lechu, który miał predyspozycje, by wybić się z ligi polskiej, również musiał obejść się smakiem, zadowalając się jednak słusznie mianem legendy Poznańskiej Lokomotywy.
Inni też nas nie chcieli…
Nie tylko liga niemiecka i grecka są „czarnymi dziurami”, które pochłaniają naszych piłkarzy (a może piłkarze samoistnie się w nich spalają). Przeglądając rozgrywki w Belgii znajdziemy kolejne wielkie-małe nazwiska: nieżyjącego już i nieodżałowanego Dariusza Marciniaka, Macieja Terleckiego oraz Tomasza Dziubińskiego. To tylko trzy, ale za to bardzo wymowne przykłady.
Dariusz Marciniak był bardzo dobrym zawodnikiem, brązowym medalistą Mistrzostw Europy do lat 18. Kiedy z Zagłębia Lubin trafił do Koninklijke Sint-Truidense VV wielu sądziło, że tam się może przyjąć. Później jednak przyszła pora na Royal Charleroi S.C., następnie RJ Wavre i… no właśnie. I później nastąpił powrót do Polski. Sportowy tryb życia pozostawiał wiele do życzenia. Ten piłkarski talent zmarł mając zaledwie 37 lat, do czego niewątpliwie przyczyniło się jego nadużywanie alkoholu. Przypomina się nieco historia Besta… tyle że Best miał mimo wszystko więcej szczęścia.
Z kolei mistrz Europy do lat 16 z 1993 roku, Maciej Terlecki, po przebojowym wpisaniu się do tej właśnie młodzieżowej kadry, miał rozpocząć wielką karierę w Anderlechcie Bruksela. Niestety w ciągu dwóch sezonów nie rozegrał tam ani jednego spotkania i powrócił do Polski, gdzie zasilił ŁKS. Z ojczyzny już nie wyjechał, chyba że na wakacje. O tym, że i on nie był piłkarzem przereklamowanym świadczy to, że cieszył się zainteresowaniem Bayernu Monachium, ale mając mniej niż 18 lat nie mógł reprezentować w rozgrywkach o mistrzostwo Niemiec zespołu z Bawarii. Szkoda, bo może właśnie to faktycznie zaważyło na jego karierze.
Tomasz Dziubiński zaś po świetnych występach w Wiśle Kraków, gdzie został nawet królem strzelców, trafił do Club Brugge. Po tym transferze piłkarska Polska o nim zapomniała, a sam Tomasz tułał się po kilku klubach europejskich, w których nie był graczem ani podstawowym, ani często nawet rezerwowym.
Przydomek Sebastiana Mili, Roger, teraz wywołuje co najwyżej uśmiech na twarzy. Przydomek pochodzący rzecz jasna od skojarzenia nazwisk Sebastiana i świetnego Kameruńczyka Rogera Milli, aż za bardzo pochlebia wychowankowi Bałtyku Koszalin. Fakt faktem, że w najlepszych i nie tak odległych latach świetności Groclinu Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, Mila był piłkarzem świetnym, któremu słusznie wróżono karierę międzynarodową. Szkoda tylko, że trafił z Grodziska do Austrii Wiedeń, a stamtąd do norweskiej Valarengi, bo w tych dwóch klubach zdecydowanie obniżył loty i, choć nie chce się w to wierzyć, po powrocie z Norwegii do Polski, w ŁKSie rozegrał jeszcze mniej meczów niż w Skandynawii. W tej chwili Sebastianowi zaufał Śląsk Wrocław i miejmy nadzieję, że pomocnikowi uda się jakoś odrodzić, bo jak na Polaków był chyba mimo wszystko za dobry, by wtopić się w otoczenie.
Gora, czyli Damian Gorawski, to naprawdę świetny piłkarz, który sam sobie przeszkodził w zrobieniu międzynarodowej kariery. Wychowanek chorzowskiego Ruchu po przejściu do krakowskiej Wisły zrobił wokół siebie trochę szumu. Dostał nawet powołanie na ostatni Mundial, ale w jego miejsce zdecydowano się jednak zabrać Bosackiego. Do teraz nie do końca wiadomo, co właściwie zaszło, że Damian stracił tak wielką szansę choćby samego pokazania się. To nie przeszkodziło jednak w transferze do FK Moskwa, ale wszystko o występach u stołecznych mówi fakt, że w dwa lata od podpisania kontraktu z FK, Gorawski zdążył się już przenieść do… Szynnika Jarosław.
Nie można nie wspomnieć o Tomaszu Frankowskim i Macieju Żurawskim, którzy tworzyli naprawdę świetny i myślę, że w ogóle jeden z najlepszych w historii naszej ligi, duet atakujących. Bez krzty ironii. Franek na długo po wczesnym wyjeździe z Białegostoku pozostawał we Francji, skąd powrócił do Polski zatrudniony przez Białą Gwiazdę. Tam z kolei stał się legendą. Legendą, która nie poradziła sobie nawet w słabych hiszpańskich klubach jak Elche i Teneryfa, czy angielskim Wolverhamptonie. No ale nie przekreślajmy jeszcze poczynań w Chicago Fire… No dobrze, tu już była ironia.
Żuraw również wyrósł na tytana polskiej piłki nożnej w Wiśle, po świetnych początkach w drużynach z Poznania – Warcie i Lechu. Wszyscy pamiętają jednak przygodę w Szkocji, która bardziej jego reputacji zaszkodziła, niż pomogła. Jedno dobre, że w Celtiku przynajmniej nie ma się czego wstydzić jako człowiek, bo wielu z wyżej wymienionych piłkarzy o sportowym trybie życia zapominało często. Za często.
Jako ciekawostkę można przytoczyć nieco żartobliwie fragment rozmowy z kolegą na temat wysławianego do niedawna pod niebiosa Grzegorza Rasiaka
Kasia: Rasiak niby poza Polską, ale jeśli to jest sukces…
Kornel: Rasiak to nie jest sukces, to chodząca katastrofa… a raczej efekt świetnego PR-u.
To mówi samo za siebie. Wielu piłkarzy zostało też niesłusznie wypromowanych przez media i wmówiono nam, że są dobrzy, a nawet często, że są geniuszami. Uśmiech pojawia się na twarzy, gdy jeden w komentatorów twierdzi w trakcie meczu, że „ten piłkarz przypomina mi Guardiolę z jego najlepszych lat”. Kto tu kogo oszukuje i kto tu z kogo robi, za przeproszeniem, głupka?
Im się udało
Polskie szkółki piłkarskie są zatrważająco słabe. Nazwiska osób, które „skopały” sobie piłkarskie życie i pozostały zwykłymi „kopaczami” można mnożyć i mnożyć. Tu pojawiło się tylko kilka nazwisk, a lista jest długa do samej ziemi. Jednak jeżeli ktoś naprawdę chce, to zrobi karierę. Wystarczy odrobina chęci, ambicji i ludzie, którzy pomogą, by woda sodowa nie strzeliła za szybko do głowy. Dowodami, że tacy ludzie byli, są chociażby postaci oczywiście Zbigniewa Bońka, Józefa Młynarczyka (mimo afery na Okęciu), wymienionych wyżej Artura Wichniarka i Krzysztofa Warzychy. Nie można zapominać także o Wojtku Kowalczyku, Romanie Koseckim czy Andrzeju Juskowiaku. Oni sobie poradzili, a to też tylko kilka nazwisk. To nie „Polskość” stoi na przeszkodzie, choć faktycznie za często pomocna nie bywa.
Zagrożone talenty i światło w tunelu
Dużo słyszy się ostatnio o Arturze Borucu. Arczi niestety coraz częściej jest negatywnym bohaterem mediów, a niektórzy nawet piszą o nim „Od bohatera do zera”. Chodząca legenda Legii Warszawa powoli może się obawiać o swoją karierę. Odsunięcie od kadry za wybryki związane z alkoholem to pierwszy sygnał, by bić na alarm, a nie pozostawiać piłkarza samemu sobie i obrzucać błotem. Tym bardziej, że nie był to wybryk jednorazowy, gdyż Celtic nakładał już na Polaka kary finansowe. Selekcjoner Leo Beenhakker postanowił ostatnio wybrać się do Szkocji, by porozmawiać z zawieszonym w kadrze piłkarzem. Jaki ma w tym cel? Ratowania piłkarskiej kariery, którą niejeden już w ten sposób złamał. Coraz większa pewność siebie i poczucie bezkarności sprawiają, że z ulubieńca można bardzo szybko stać się rezerwowym i zepsuć wszystko, co do tej pory się zbudowało. Szkoda by było, gdyby tak wielki bramkarski talent, ale przede wszystkim człowiek, zaprzepaścił to, nad czym tak wiele lat pracował.
Zagrożony pozostaje również oszlifowany w świetnej holenderskiej szkółce talent Ebiego Smolarka. Nomen omen Euzebiusz czasem zanika w meczach kadry, czego u początków powołań nie robił. Ale występy „cudownego dziecka” w kadrze są tak dobre, jak jego poczynania ligowe, co widać najczęściej gołym okiem. Problem w tym, że w karierze klubowej młodziutkiego Ebiego już pojawiają się problemy z klubami. Po niezbyt udanym sezonie w Racingu Santander, gdzie miał zostać gwiazdą, przyszła pora na przenosiny do Anglii i tamtejszego Boltonu, który miejmy nadzieję sprawi, że nasz piłkarz odrodzi się i złapie wiatr w żagle. Tego byśmy wszyscy jako kibice chcieli, bo Smolarek junior pokazał nam niejednokrotnie, że jest piłkarzem nieprzeciętnym, który powinien akurat odnieść sukces na scenie międzynarodowej. Bo jeśli nie on, to kto?
Na koniec nie będzie podsumowania, zestawienia, tabeli. Jak pisał Szekspir, „reszta jest milczeniem”. Milczeniem przenikliwym, które nie powinno mieć miejsca. Nie powinno, bo milczenie oznacza przyzwolenie na to, co dzieje się wokół nas. Więcej trenerów powinno pójść w ślady Leo Beenhakkera i dbać o to, by piłkarze nie nosili głów zbyt wysoko i nie zahaczali o framugi drzwi. Tymczasem oni milczą i ewentualnie wypowiadają wcześniej kontrakty. Na koniec jednak stara piłkarska prawda, która powinna przyświecać każdemu piłkarzowi w jego karierze:
Jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz.
I z jakiegoś powodu piłkarze, którzy tę zasadę wyznają, są często ludźmi niezastąpionymi w swoich zespołach.