Pewnie nie zabrzmi to zbyt dobrze, ale United nie zmieniło mojego życia. Szalik ukochanego klubu nie zatrzymał wymierzonego w moją tętnicę cięcia, nie wylądowałem na wózku po pobiciu spowodowanym faktem kibicowania drużynie z Anglii. Cóż, może ten czas jeszcze nadejdzie. A jak nie, to nic się nie stanie. Jednak mimo to, że klub nie przysłużył mi się znacząco na przestrzeni ostatnich 9 lat, podczas których mu kibicuję, stał się ważnym aspektem mojego życia.
Nie pamiętam konkretnego momentu, w którym zaczęła się moja fascynacja. Moi rodzice też nie. Z pewnością był to rok 1999. I na pewno ów bliżej nieokreślony moment nastąpił przed potrójną koronacją Manchesteru United. Podejrzewam, że przypadkowo w telewizji zobaczyłem ich mecz (i na pewno był to pierwszy mecz w moim życiu, który obejrzałem świadomie) i akurat wygrali. Jako pierwsza drużyna, która miała zaszczyt wygrać przed moimi oczami z miejsca stała się moją ulubioną. Dalej jakoś się potoczyło.
Jednak prawdziwym przełomem była połowa obecnej dekady. Zacząłem naprawdę uważnie śledzić to, co się dzieje z moją ulubioną drużyną, lepiej poznawać jej historię i eksponować swoje przywiązanie (o plecak z logo MU męczyłem ojca ponad kwartał). Zacząłem wtedy też kontaktować się z innymi fanami. Pierwszą osobą, z którą emocjonowałem się wydarzeniami na boisku był kolega z klasy w gimnazjum. Przez ponad rok każdego dnia rozprawialiśmy o meczach, transferach, zawodnikach. Jak się okazało, pół szkoły (nie przesadzam) było w tym czasie kibicami United. Naliczyłem na korytarzach około dziesięciu, może piętnastu różnych plecaków i kilka koszulek. I ani jednego gadżetu innego klubu angielskiego.
Następny krok postawiłem pojawiając się na gronie fanów Manchesteru United, kilka miesięcy temu. Poznałem jednego chłopaka, który się na nim udzielał. Dzięki niemu wkręciłem się do grupy, która chodzi do pubu na mecze. Poszedłem na ostatni mecz sezonu ligowego. Decydujący o ostatecznym triumfie mecz z Wigan. Z początku byłem spięty. Wokół mnie mnóstwo ludzi podzielonych na grupki. I nikt jakby nie zwracał na mnie uwagi. Przedmeczowa nerwowość była wyczuwalna w powietrzu, choć wszyscy zapewniali, że są pewni końcowego sukcesu. Nikt nie miał ochoty zajmować się nowym.
Atmosfera ociepliła się, gdy jeden z liderów grupy zaintonował pierwszą piosenkę. Gdy zasiedliśmy przed telewizorami w jednym z warszawskich pubów, wszyscy byli skoncentrowani na meczu. Gdy zabrzmiał pierwszy gwizdek, wszyscy zapomnieli, kto jest stałym bywalcem, a kto żółtodziobem. Piosenki śpiewaliśmy wszyscy razem, każdy każdemu robił zdjęcia. Miałem o tyle łatwiej, że dysponowałem własnym aparatem i dokumentowałem wyprawę, więc było mi o wiele łatwiej wkraść się w łaski grupy.
Gdy wychodziliśmy z pubu szedłem już na czele grupy wraz z kilkoma osobami, które od początku zostały przeze mnie sklasyfikowane jako liderzy. Nikomu nie przeszkadzało, że nowy tak się szarogęsi. Śpiewałem z innymi piosenki (czasami nawet je intonowałem), trzymałem flagę (nie swoją, warto dodać) i robiłem wszystkim zdjęcia.
To było naprawdę niesamowite przeżycie. Po meczu, kiedy fetowaliśmy sukces na Polach Mokotowskich, czułem się, jakbym znał ich wszystkich od długiego czasu. Każdy był życzliwy, śmiał się razem ze mną i traktował jak jednego ze swoich. Dzięki temu, że kibicuję tej, a nie innej drużynie (jedynej słusznej w końcu) zyskałem około trzydziestu znajomych zaledwie w kilka godzin. Zaprosili mnie do prywatnego grona, z powagą i szacunkiem traktowali moje wypowiedzi.
Ta historia ma także swój mały, aczkolwiek ważny dla mnie epilog. We wtorek miałem przyjemność poznać nowoprzyjęte do mojego liceum osoby. Przyszedłem na ich spotkanie integracyjne jako znający szkolne realia drugoklasista. Na plecach nosiłem nieodłączny plecak z logiem MU (ten sam, o który wcześniej tyle męczyłem ojca). Jeden z chłopaków (znany Wam z Redloga Anirin) zapytał mnie, czy kibicuję United. Jak się potem okazało, należy do tej samej grupy, z którą świętowałem mistrzostwo Anglii, ale akurat wtedy nie mógł się pojawić na meczu. W jednej chwili okazało się, że mam około trzydziestu wspólnych znajomych. Kolejne minuty upłynęły nam na rozmowach o minionym i przyszłym sezonie, transferze Ronaldo i naszej fanowskiej grupie. Nie wiem, co on o tym myśli, ale mnie to wszystko bardzo do niego zbliżyło i sprawiło, że bardzo go polubiłem. To dzięki niemu czytacie teraz mój tekst, a także zobaczycie niedługo kilka następnych.
United zbliża ludzi. Pozwala ich poznawać, momentalnie polubić i sprawia, że znikają wszystkie bariery. Wystarczy jedno zdanie potwierdzenia swojego przywiązania do United i ludzie gotowi są paść sobie w objęcia i ze śpiewem na ustach maszerować ulicami miasta. Myślę, że tak narodzić się mogą długotrwałe przyjaźnie i partnerskie związki. Piłka nożna naprawdę zbliża ludzi. A kibicowanie United jest pod tym względem najlepszym aspektem tej dyscypliny.