Nie przegap
Strona główna / Liga Mistrzów / Chelsea gorsza od Liverpoolu

Chelsea gorsza od Liverpoolu

Wtorkowy wieczór był dla wszystkich kibiców „Czerwonych Diabłów” jednym z najpiękniejszych w ostatnich latach. Manchester United wywalczył awans do finału Ligi Mistrzów, pierwszy raz od dziewięciu sezonów. Gdy emocje opadły wielu kibiców zastanawiało się, kto będzie rywalem piłkarzy sir Aleksa Fergusona 21 maja na moskiewskich Łużnikach. Wczoraj wszystko stało się jasne – po efektownym zwycięstwie 3:2 nad Liverpoolem, to właśnie Chelsea stoczy z Manchesterem walkę o najbardziej prestiżowe trofeum w klubowej piłce.

Zanim jednak doszło do rozstrzygnięcia, fani Manchesteru licytowali się, kto będzie lepszym rywalem w finale. Myślę, że głosy można podzielić mniej więcej po połowie, ale jednak z lekkim wskazaniem na „The Reds”. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – ostatnimi czasy Liverpool po prostu nam „leży”. Ciężko sobie przypomnieć ostatnią porażkę i nieważne, że w dwóch meczach na Anfield „Czerwone Diabły” wygrywały „zaledwie” jedną bramką. Mecze z Liverpoolem są niezwykle zacięte, ale z reguły wygrywa United. W ostatnich dziesięciu meczach, aż siedem razy górą był Manchester, raz był remis, a dwukrotnie wygrywał Liverpool. Owszem, to nie ta sama drużyna w Lidze Mistrzów, co w Premier League, w końcu Rafa Benitez dotarł dwukrotnie do finału tych rozgrywek, raz wygrywając. Jednak w tym przypadku nie był to dla mnie żaden argument, angielski finał będzie takim samym meczem, jak rywalizacja w lidze, tyle tylko, że będzie nieco inna taktyka – piłkarze walczą przez 90 minut o ostateczny triumf, a nie o „jakieś” trzy punkty. Co tu dużo mówić, trzymałem kciuki za ekipę z Anfield.

No tak, ale skoro rywal teoretycznie słabszy, to dlaczego niektórzy z nas woleli Chelsea? Z jednego, ale to bardzo prostego powodu – rewanż. Tak, praktycznie jasna kwestia, kto będzie mistrzem Anglii, nagle stanęła pod znakiem zapytania. Londyńczy ośmielili się zmiażdżyć na Stamford Bridge nadzieję na wcześniejsze zapewnienie sobie tytułu przez United.

Ale nie ma co ukrywać, „The Blues” to rywal o wiele trudniejszy od Liverpoolu. Przede wszystkim jest w doskonałej formie, zrównał się punktami z prowadzącym w tabeli Manchesterem i na szczycie Premier League zrobiło się nerwowo. Styl gry, jaki prezentują gracze Avrama Granta wygląda o wiele lepiej od tego za czasów Jose Mourinho – drużyna w końcu zaczęła wykorzystywać swój potencjał w ataku. Jeżeli chodzi o krajowe podwórko, to na szczęście wszystko zależy od „Czerwonych Diabłów”, wystarczą dwie wygrane. Natomiast finał Ligi Mistrzów to będzie najcięższy mecz sezonu. Zawodnicy są już zmęczeni, do tego mają naprzeciw siebie chyba jedynego, godnego siebie i jednocześnie naprawdę mocnego rywala. Jest jeszcze kwestia kontuzji, niewiadomo czy w ciągu tych trzech tygodni nie zdarzy się jakaś (odpukać w niemalowane, tfu, tfu) katastrofa.

Rozstrzygnięcie w Moskwie będzie, według mnie, zależeć od popełnionych błędów. Kto zrobi ich więcej, ten słono za nie zapłaci. Obawiam się, że po raz kolejny zobaczymy tak zwane „piłkarskie szachy”, emocjonujące, ale nie obfitujące w klarowne sytuacje strzeleckie czy widowiskowe akcje. Mam nadzieję, że się mylę i obaj trenerzy postawią wszystko na jedną kartę, w końcu nie będzie rewanżowego spotkania. Wszystko musi się skończyć tego samego wieczoru, po 90 lub po 120 minutach (chyba, że będą karne).

Przewiń na górę strony