Czytając niedawno z dość sporym zainteresowaniem artykuł Wiktora – „Ronaldo – nie na sprzedaż„, zaintrygowała mnie przytoczona tam wypowiedź dyrektora wykonawczego United, Davida Gilla. Przypomnijmy:
„Nie ma żadnych szans, abyśmy go sprzedali. Niezależnie od tego, jaka kwota zostanie zaproponowana. To absolutnie niemożliwe. W ubiegłym roku podpisał kontrakt ważny do 2012 roku. Manchester United to nie klub, który tylko sprzedaje zawodników. Sir Alex Ferguson nigdy nie zgadzał się na odejście zawodnika chyba, że był on nieszczęśliwy na Old Trafford. Cristiano jest szczęśliwy na Old Trafford, a Alex Ferguson i Carlos Queiroz bardzo dobrze go znają. Wszystko czego chce ten chłopak to gra dla Manchesteru United. Jest niczym George Best czy Eric Cantona. Nie można sprzedawać takich zawodników i my nie będziemy ich sprzedawać.”
Oczywiście – nie mam nic przeciwko zatrzymaniu Cristiano w „diabelskiej” drużynie, nawet na bardzo długo, aczkolwiek zdumiało mnie porównanie go przez Gilla do dwóch, zdecydowanie największych legend United – George’a Besta i Erica Cantony. Czy nie wydaje Wam się ono dość kontrowersyjne? Czy na obecnym etapie gry w klubie z Old Trafford nasz portugalski prawy skrzydłowy rzeczywiście zasługuje na to, by jego nazwisko wymieniano wśród nazwisk najwspanialszych w historii Czerwonych Diabłów? Na to pytanie postaram się odpowiedzieć po, mam nadzieję, udanym porównaniu go z dwójką wspomnianych wyżej panów, o których kibice United z pewnością nigdy nie zapomną.
Na początek chciałbym powiedzieć, że moim zdaniem nie istnieje coś takiego jak dokonanie wyboru, czy dany piłkarz już jest legendą czy jeszcze nie. Legendą staje się ktoś, kogo wspaniałe lata w określonym klubie zostaną zapamiętane przez fanów na wieki. Liczą się nie tylko nieprzeciętne umiejętności czy zasługi dla całej drużyny, ale także zaangażowanie w grę, jej waleczny styl oraz niecodzienny temperament. Tacy gracze często nie boją się głosić swych niebanalnych poglądów na różnorakie tematy – nie zawsze piłkarskie. Właśnie taką, odważną i godną uznania postawę prezentowali w czasie swych karier zarówno Best, jak i Cantona. Aż trudno sobie wyobrazić, jak potężna byłaby ofensywa Manchesteru United, gdyby owe niewiarygodne talenty spotkały się jednocześnie w diabelsko czerwonych barwach.
Być może niektórzy z Was doskonale znają sylwetkę Besty’ego i Cantony. Przybliżę jednak pokrótce ją tym, którzy jeszcze niewiele o nich wiedzą.
George Best (ur. 22.05.1946) został zawodnikiem United już na samym początku kariery, mając zaledwie 15 lat. Jednak, by stać się zawodowym piłkarzem, musiał poczekać jeszcze blisko 2 lata. Wtedy to, oszołomieni talentem młodzieńca włodarze klubu zaproponowali mu prawdziwy kontrakt. Niedługo po tym, północnoirlandzki skrzydłowy zaliczył swój debiut w pierwszej drużynie, a zrobił to fenomenalnie. Zdobył wówczas pierwszą w profesjonalnej karierze bramkę i zyskał zaufanie prowadzących drużyną, którzy od tamtej pory regularnie wystawiali go w pierwszych jedenastkach. W taki właśnie sposób Best ma na koncie rekordową liczbę 466 spotkań wraz ze 178 golami. Ten niezwykły piłkarz słynął przede wszystkim z częstego ośmieszania rywali prostymi, acz dynamicznymi zwodami. Jest laureatem kilku prestiżowych plebiscytów, a z United zdobył dwa tytuły mistrza Anglii i Puchar Europy (odpowiednik dzisiejszej Ligi Mistrzów). Niestety nasz piłkarz wszech czasów zyskiwał również tę gorszą stronę popularności – nie tylko na boisku, kłócąc się z sędziami, za co niejednokrotnie bywał karany, ale i poza nim – prowadząc rozrywkowy tryb życia. Miał słabość do kobiet i alkoholu. Jakby tego było mało, Best coraz częściej nie dogadywał się z menedżerami i w końcu opuścił klub, jednak nie od pamięci kibiców, którzy wspierali go duchowo do ostatnich chwil życia w 2005 roku. Odszedł z tego świata 25 grudnia, przeżywszy 59 lat, a główną przyczyną śmierci był oczywiście wspomniany już alkohol. Liczba jego wielbicieli, wyrażana w setkach tysięcy mówi sama za siebie. Jeśli chodzi o mnie, najbardziej urzekły mnie jego ostatnie słowa: „Don’t die like me” – których przesłania chyba nie trzeba tłumaczyć.
Eric Cantona określany był często mianem „szalonego Francuza”. Urodzony 24.05.1966 napastnik, przechodząc do United z Leeds w 1992 roku, wniósł w swój nowy zespół – jak mówi Sir Alex Ferguson – nową wizję i jakość gry, które odmieniły oblicze „Czerwonych Diabłów”. W czasie 5-letniego pobytu na Old Trafford czterokrotnie doprowadził „nas” do tytułu mistrza Anglii. Uwielbiany za waleczność, odwagę, porównywany do niezniszczalnego robota, zdobył w czerwonych barwach 84 gole w 143 spotkaniach. Już w pierwszym sezonie doczekał się tytułu Zawodnika Roku, przyznawanego przez graczy ligi. Został tym samym nagrodzony za spory wkład w sięgnięcie United po dublet. W 2005 roku fani z całego świata uznali go również najlepszym piłkarzem w historii Premiership od 1992 roku. Popularność Francuzowi przynosiła nieraz niewyparzona gęba oraz różne głośne incydenty, takie jak kopnięcie pseudokibica drużyny przeciwnej, za co nie ominęła go kara. Cantona nie tolerował symulantów, a za swój całokształt znalazł niezastąpione miejsce w sercu każdego fana Manchesteru United, także w moim.
Legendy. Bezwzględnie oddani klubowi, odważni – prawdziwi wojownicy, w dodatku niezmiernie uzdolnieni. Niesamowici w każdym calu. Powracając do tematu mego artykułu, czy naprawdę już dziś można z łatwością powiedzieć, że nasz Cristiano Ronaldo dorównuje najlepszym w historii? Najwspanialszym, wcielonym Diabłom? Ten Ronaldo, który swoją postawą przypomina niekiedy prześlicznego modela, któremu zależy bardziej na wyglądzie niż na walecznej grze? Któremu trudno nieraz ustać na nogach, często symulującemu faule? Absolutnie nie zarzucam mu, że jest taki zawsze. Przyznaję, że prezentuje bardzo, bardzo wysoki poziom, nie odbieram mu wspaniałych dryblingów, dokładnych podań, strzałów, masy goli… Jak dla mnie, brakuje mu jeszcze wielu meczów z charakterem prawdziwego przywódcy, by zasłużył na miano legendy MANCHESTERU UNITED. I tego mu właśnie życzę – Cris, powodzenia!