Nie przegap

Numerowanie

David Beckham i Gary Neville
Zwykle nie pamiętamy zawodników, którzy grali w ukochanym klubie, zanim zaczęliśmy się tą drużyną interesować. Znamy co prawda nazwiska, ale nie wiemy, co właściwie prezentowali ci zawodnicy. Mało kto wymieniając zawodnika współczesnego wie, że byli lepsi… A nawet być może lepszych niż właśnie tamci nigdy nie będzie. Ale czy to, ze dany zawodnik dziedziczy jakiś numer w drużynie w ogóle ma znaczenie? Czy można mówić o tym, że nikt nie zasługuje na jakąś liczbę…? I choć nie wymienię tu wszystkich legend Czerwonych Diabłów, bo jest to niemożliwe, to nie wątpię, że niejeden czytelnik zastanowi się nad „fenomenem” współczesnych gwiazd…

Wiele osób jakiś czas temu miało wątpliwości co do tego, czy ktokolwiek powinien otrzymać „16” po odejściu Roya Keane’a. Cóż, gdy z numerem „16” w United grał fenomenalny Bryan Robson, który zakończył karierę w roku 1994, nikt nie zastanawiał się, czy po 13 sezonach w United znajdzie się ktoś godny zastąpienia tego pomocnika. „16” jednak zarezerwowana została dla tych zawodników, którzy są mocno związani z klubem, a w rezultacie przypadła chłopakowi z Cork – Roy’owi Keane’owi, który spędził w Manchesterze z kolei 12 sezonów. Teraz z tym wielkim numerem na plecach biega Michael Carrick. Miejmy więc nadzieję, że w czasach, kiedy to z reguły liczy się tylko pieniądz, a nie przywiązanie do klubu, młody Anglik pozostanie na Old Trafford co najmniej tak długo, jak przebywali tu Robson i Keane. To piękne mieć tak wiernych zawodników, gdyż dla tych, którzy przychodzą po nich, honorem jest w ogóle dostać ten numer.

Nie zastanawialiśmy się, czy Ruud van Nistelrooy zasługiwał na „10”. Nikt z nas nie miał wątpliwości co do umiejętności Holendra, ale czy aby na pewno dorównywał on swoim poprzednikom? Wobec Teddy’ego Sheringhama, na którego plecach widniał ten numer aż do sezonu 2001, już można mieć pewne obiekcje. Teddy – tak niesamowicie zasłużony zawodnik, który na równi z Solskjaerem zasłużył się w sezonie 98/99 – już w tym jednym meczu zrobił dla United coś, czego nikt z kibiców nie zapomni. A przecież nie tylko w tym jednym meczu podziwiać mogliśmy jego kunszt. Może nie grał tyle do Robson, tyle co Keane, ale w ciągu czterech sezonów zapisał obszerną i piękną kartę w historii Manchesteru United. Ale to było niedawno. Wróćmy jednak do lat wcześniejszych. W latach 1962-1973, tak więc w składzie miedzy innymi z Bestem i Charltonem, błyszczał Denis Law. Fenomen tamtych lat. Po dziś dzień niepokonany względem hat-tricków w Manchesterze United. Napastnik urodzony w Aberdeen zrobił dla naszego klubu jeszcze więcej, niż Sheringham i van Nistelrooy razem wzięci.

Występujący teraz z numerem „6” Wesley Brown tylko teoretycznie w oczach kibiców, którzy nie znają za dobrze historii Manchesteru, nie miał wielkiego poprzednika. Dlatego nikt, gdy obrońca ten wybiegał z tym numerem na plecach, nie zastanawiał się, czy słusznie ten numer zakłada. Tu tkwi jednak błąd. Kilkadziesiąt lat temu do Manchesteru dołączył zawodnik, któremu po dziś dzień nie dorównał nikt. Choć rozegrał dla United zaledwie 4 sezony – nadal pozostaje wielką postacią, ale postacią zapomnianą. 22-letni obrońca zapewne zakończyłby karierę około roku 1976, ale stało się inaczej. Zginął w 1958 roku w Monachium… Tym piłkarzem był Duncan Edwards – nie miał on możliwości zapisać w historii Manchesteru więcej kart. Zapisał jednak tę, której nie da się w żaden sposób zatrzeć w pamięci prawdziwych kibiców. Dlatego wielu po dziś dzień twierdzi, że takiego obrońcy Anglia i świat już nigdy mieć nie będą.

Teraz ukochana przez kibiców Diabłów „7”, której nikt nie wyobraża sobie na plecach obojętnie jakiego zawodnika. Przez 10 lat zdobiła ona plecy wspaniałego napastnika – Dennisa Violleta, urodzonego zresztą w diabelskim mieście, którego ominęło nieszczęście katastrofy monachijskiej i pozostał w United od 1952 do 1962 roku. 10 sezonów budowania historii wystarczyło w zupełności, by pokazać jego kunszt. Trzy dekady po Viollet’cie pojawił się zawodnik chyba najbardziej kojarzony z Czerwonymi Diabłami do dzisiaj. Kontrowersyjny, doskonały technicznie Eric Cantona, który grał w tym klubie przez 5 lat. I znów dzięki charyzmie, zacięciu w grze, determinacji i oddaniu drużynie uznany został za wodza, za symbol, za ikonę. Właściwie do teraz dla wielu Manchester United i Eric Cantona to po prostu synonimy, a jak wiele znaczył dla Diabłów było widać, kiedy zakończył karierę w ManU w 1997r. Gdy Canto zwolnił nr 7 – przejął go Beckham. To nie było jednak to samo co Eric. Francuz oczywiście był medialny, ale nie z własnej woli, tylko ze względu na swoją kontrowersyjność i oryginalność, które to bynajmniej nie są tu przedstawione jako coś negatywnego. Beckham był bardziej medialny – światła reflektorów, reklamy… Widać było, że to jego żywioł i że jego pokolenie było tym, które zapoczątkowało tę erę w piłce nożnej, w której tak mocno starły się ze sobą pieniądze, sława i wierność. Wygrały i wygrywają do teraz niestety te pierwsze. W chwili obecnej „7” przyodział Cristiano Ronaldo, który jeszcze do niedawna według większości ludzi nie zasługiwał na tę liczbę. Wobec legend Cantony, Beckhama, Violleta – Ronaldo wypadał blado, żeby nie powiedzieć, że wcale nie istniał… Jego gra była efektowna, ale nie efektywna. Sir Alex Ferguson potrafił jednak oszlifować jego talent i charakter i teraz to Ronaldo powoli dorasta do rangi wielkich legend, choć jest jeszcze tak młodym piłkarzem.

Na koniec temat „jedenastek”, zapisanych w historii footballu brazylijskiego jako „Romario”, w historii United… No właśnie. Teraz numer ten eksponuje na plecach Ryan Giggs – jeden z największych współczesnych piłkarzy Wysp i Manchesteru United. Wielki poprzednik Ryana był, jest i będzie wielką ikoną Manchesteru. Tym wielkim poprzednikiem Giggsa i jednym z tych największych nie tylko w Anglii, nie tylko w Europie, ale przede wszystkim na świecie piłkarzy, stawianych zresztą w historii piłki nożnej obok Pelego, był nie kto inny jak nieodżałowany George Best. Bestowi nie można zarzucić nic, jeśli chodzi o jego grę. Był kimś, kogo trudno określić zwykłymi słowami… Wspaniały, doskonały to stanowczo za mało. Błędy, jakie zdarzało mu się robić, w tej samej chwili przekształcał w nowe sztuczki techniczne. Potrafił właściwie wygrać mecz w pojedynkę. I choć niewątpliwie był kontrowersyjny – kochali go wszyscy. Ryan Giggs doskonale czuje się w Manchesterze, doskonale gra dla swojego klubu, ale czy znowu można ostatecznie powiedzieć, czy zasługuje na ten numer czy nie? Przecież jest dla nas żywą grającą legendą. I choć wobec legendy Besta w pierwszej chwili wypada blado, to przecież nie można stwierdzić, że Ryan na numer nie zasługuje. Best był niezastąpiony, Ryan też jest niezastąpiony. Ale w obu przypadkach to niezastąpienie jest zupełnie inne i powinno być rozpatrywane w innych kategoriach.

Powyżej nie uwzględniałam techniki, charakteru ani też pasji przedstawionych graczy… Powyżej uwzględniłam nazwiska, przywiązanie do klubu i stworzenie jego historii. To dzięki tym ludziom United jest jakie jest – jest wielkim klubem, bo określenie „wielkiej firmy” jest zbyt puste, zbyt materialne. Gdyby nie bramki Lawa, sprytne wślizgi Edwardsa, gdy pod bramką robiło się gorąco i akcje wielu wielu innych zawodników, o których kibice wciąż zapominają, o których nie wspomina się wcale, prawdopodobnie Manchester United byłby jak te „nowe” kluby – kluby kupowane, kluby bez historii.

Nie da określić jednoznacznie, czy zawodnik zasługuje na numer czy nie. Nie powinniśmy chyba roztrząsać po raz wtóry tego, czy ktoś ma numer słusznie czy niesłusznie, czy na niego zasługuje czy nie. Liczy się to, co zapisuje na kartach historii naszego klubu. Bo nawet jeśli kiedyś z piłkarskiej mapy świata zniknie coś takiego jak „Manchester United”, to nigdy nie zniknie z naszych serc, pamięci i życia prawdziwych kibiców. I choć felieton ten ukierunkowany jest nieco monotematycznie to sądzę, iż tyczy się każdego przywiązanego do ukochanego klubu kibica.

Przewiń na górę strony