Nie przegap
Strona główna / Inny punkt widzenia / Moja metaforyczna wyprawa do sedna piłki nożnej

Moja metaforyczna wyprawa do sedna piłki nożnej

Moja metaforyczna wyprawa do sedna piłki nożnej
Mniej jak pół roku temu rzuciłem wszystko w cholerę i pojechałem z braćmi na pięciotygodniową wycieczkę dookoła Wielkiej Brytanii. Skłamałbym pisząc, że zrobiłem to, ponieważ byłem zmęczony nie najlepszym początkiem obecnego sezonu, ale prawda jest taka, iż potrzebowałem też chwili odpoczynku od footballu w celu nabrania perspektywy i zregenerowania sił.

Geneza

Manchester United - The official computer gameZa szczyla oglądałem mecze piłki, pewnie nie do końca rozumiejąc, co dzieje się „w telewizorze”. Moimi ulubionymi zawodnikami byli Roberto Di Matteo i Lothar Matthäus, bo przecież nie tak dużo Mateuszów biega po piłkarskich boiskach. Ogarnięcie tego „o co w tym wszystkim biega” musiało nadejść wraz z czasem i grami komputerowymi (całe szczęście, że wiedziałem o zasadzie spalonego, zanim zacząłem grać w Sensible World of Soccer). Natomiast prawdziwym powodem, dla którego jestem fanem Czerwonych Diabłów jest Manchester United. W końcu jeżeli jakiś zespół w połowie lat 90-tych posiada własną grę komputerową, to musi on być naprawdę wyjątkowy.

Moim dwóm pozostałym drużynom – Śląskowi i Lechii – można powiedzieć, że kibicuję z powodu lokalnego patriotyzmu. Wprawdzie nigdy nie odczułem jakiegoś przymusu, bym identyfikował się z tymi zespołami, jednak nie znalazłem też dla nich prawdziwej alternatywy. Nigdy też jej nie szukałem i nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek posiadał chęci bądź umiejętności potrzebne do odwrócenia się plecami do klubów z miast mojego dzieciństwa.

Jednak po początkowej fascynacji, z biegiem czasu wypaliło się we mnie zainteresowanie piłką nożną. Mimo to przenigdy nie wyparłem się żadnej z trójki moich drużyn. Choć przez kilka długich lat moje relacje z footballem ograniczałem co najwyżej do meczów Ligi Mistrzów i lekcji WF-u (oraz niezliczonej liczby godzin spędzonych przed komputerem), to ilekroć natknąłem się na ligowe tabele, zawsze sprawdzałem, jak radzą sobie Lechia, Śląsk i United.

Ponowne zauroczenie piłką związane jest z zakończonymi sukcesem Polski, eliminacjami do Mistrzostw Świata w 2002 roku (nawiasem mówiąc, nie specjalnie jestem w stanie przypomnieć sobie reprezentację przed pojawieniem się Engela, za to nigdy później nie przestałem śledzić jej poczynań i bezpodstawnie w nią wierzyć). Zainteresowanie footballem z czasem przerodziło się w zamiłowanie i ostatnie lata spędziłem przeżywając wzloty i upadki bliskich mi klubów. Pamiętam, jak Śląsk rok po roku spadał do niższej ligi, United zajmowało ostatnie miejsce w fazie grupowej Ligi Mistrzów, a Lechia grała w okręgówce. Nie zapomniałem również, jak zdobyła podwójną koronę (zwycięstwo w Pucharze Polski na szczeblu lokalnym i wygrana w lidze), radości po wygranej wrocławskiego klubu w Pucharze Ekstraklasy czy wreszcie chwili, gdy Czerwone Diabły zrównały się z Liverpoolem w ilości tytułów Mistrza Anglii.

Futbolowa Gorączka

Natomiast niecałe półtorej roku temu miałem niewątpliwą przyjemność przeczytać Fever Pitch („Futbolowa Gorączka”) – autobiograficzną opowieść Nicka Hornby. Spisana historia pogłębiła u mnie świadomość wad, jakie ze sobą niesie kibicowanie najlepszej drużynie na świecie. Stało się tak, ponieważ opowiada ona o tym, jak chłopiec, którego ojciec zabierał na mecze różnych londyńskich drużyn, zakochuje się w „najnudniejszej drużynie w całej historii wszechświata”. Nick zdecydowanie lepiej spędził popołudnie, oglądając wymęczone zwycięstwo Arsenalu nad Stoke, niż Tottenham gromiący Sunderland. Urzekł go zespół, o którego grze jeszcze przez długie lata mówiło się: Boring, Boring Arsenal. Autor tej książki nie był jednak masochistą i nie pokochał Kanonierów za nudną grę, lecz pomimo niej.

Cień niepewności w mojej głowie wzbudza pytanie: czy ja jestem fanem Manchesteru ponieważ są najlepszym zespołem na świecie czy pomimo tego? Gdyby wydarzyła się niesamowita katastrofa i drużynę z Old Trafford spotkał podobny los jak Leeds, to czy zacząłbym śledzić poczynania United w niższych klasach rozgrywkowych? Czy wymigiwał bym się od obowiązków, aby zobaczyć szlagier kolejki, w którym Red Devils podejmowaliby Sheffield Wednesday?

Te pytania uderzyły mnie ze zdwojoną siłą w pierwszych miesiącach obecnego sezonu. Dziś, gdy United są na szczycie tabeli, Śląsk kontynuuje serię meczów bez porażki, a Lechia zajęła 6. miejsce przed zimową przerwą, zdają się być zupełnie bezzasadne, jednak jeszcze przed moim wyjazdem miałem na to wszystko zupełnie inne spojrzenie.

W obliczu mojego nieustannie pogłębiającego się zachwytu nad piłką nożną przeżywanie każdej porażki staje się teraz coraz to trudniejsze. Dzieje się tak, ponieważ dzisiaj śledzę mecze uważniej i niejako doświadczam ich o wiele mocniej niż jeszcze parę lat temu. Dodatkowo, jako iż jestem fanem trzech zespołów, abym w poniedziałek był w pełni zadowolony po udanym weekendzie, muszą się na to złożyć aż trzy zwycięstwa.

Niestety takich sytuacji było jak na lekarstwo. Zdarzały się natomiast dni, po których odechciewa się żyć i czuje się taką pustkę i niemoc, że nie jest się w stanie normalnie funkcjonować. Jak chociażby 11. września ubiegłego roku, kiedy to siedząc w domu, oglądałem Manchester pewnie pokonujący Everton 1:3. Nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej widziałem United tracące dwie bramki i dwa punkty w doliczonym czasie gry. Zaiste doskonały sposób na oddalenie szans na zdobycie mistrzostwa. Zaszokowany i zdruzgotany poszedłem obejrzeć Śląsk podejmujący Lech Poznań. Ten dzień okazał się być jednak kompletną katastrofą, ponieważ na stadionie przy ulicy Oporowskiej byłem świadkiem zwycięstwa gości z Wielkopolski, a w dodatku w przerwie dowiedziałem się o przegranej Lechii. Porażki za sprawą samobójczego trafienia i to pomimo dwukrotnego prowadzenia, która była tym bardziej dotkliwa, iż miała miejsce na własnym obiekcie.

Tego dnia na stadionie Śląska zrozumiałem za to, dlaczego nigdy nie zostanę prawdziwym kibicem – przynajmniej nie w oczach prawdziwych kibiców. Gdy wrocławianie stracili drugą bramkę, gniazdowy zaczął mobilizować zebraną publiczność, by jeszcze raz wzniosła się z dopingiem. Zwrócił się między innymi bezpośrednio do grupy, której prawdziwi kibice nie są w stanie zrozumieć, i z którą nie są w stanie się porozumieć. Jak bowiem można iść na stadion i przez cały mecz nie zdzierać gardła, śpiewając pieśni mające wzmóc dodatkowe siły w piłkarzach? Przez megafon dało się słyszeć: „Oglądacze pomóżcie! Wynik jest nieważny!”.

Może dla osoby, która przez 90 minut stoi odwrócona plecami do meczu, wynik jest nieważny – ale nie dla mnie! Wybaczcie, jeżeli jestem ignorantem, ale idąc oglądać piłkarskie spotkanie, mam nadzieje, że zespół, któremu kibicuje – wygra. Nie stanie się tak, o ile rezultat będzie niekorzystny. Za to jeżeli moja drużyna zacznie przegrywać mecz za meczem, odpadać z pucharów czy w końcu spadnie z ligi – to, choć da mi to możliwość wykazania, jak wielkim kibicem jestem, nie jest to dobre dla mojego zespołu. A jego dobro stawiam ponad zaspokojenie swojej potrzeby wykazania się nawet tak szlachetnymi cechami jak wierność, uczciwość, miłość czy altruizm.

Jest to jednak osobny i obszerny temat, którego nie da się poruszyć, nie wspominając chociażby o różnicach w sposobie postrzegania klubu. Otóż wielu kibicom wydaje się, że to właśnie oni są klubem. W nielicznych przypadkach pewnie mógłbym się zgodzić z takim postawieniem sprawy. Jednak zazwyczaj są to dwa odrębne ciała i tak „kibice” mogą żyć własnym życiem, wspierając niekoniecznie zidentyfikowaną ideę, jak i „klub” jest w stanie przetrwać bez grupy zagorzałych fanów.

Tymczasem na potrzeby niniejszego artykułu, bez wdawania się w szczegóły, gotów jestem zgodzić się ze stwierdzeniem, że nie jestem prawdziwym kibicem, a jedynie oglądaczem.

Jestem oglądaczem i mam nadzieję nigdy nie uzyskać odpowiedzi na nurtujące mnie pytania: czy gdyby Manchester przestał się liczyć na międzynarodowej arenie, przestałbym mu kibicować? Wierzę, że nie. Mam jednak nadzieję nigdy nie uzyskać na to pytanie stuprocentowej odpowiedzi, ponieważ dobro United leży mi bardziej na sercu, niż satysfakcja wynikająca ze świadomości bycia autentycznie oddanym fanem, nieskalanym w swej lojalności i pewnie nawet lepszym od innych.

Prawda jest natomiast taka, że na początku sezonu byłem niezmiernie zmartwiony postawą moich drużyn i miałem nadzieję na chwilę odpoczynku. Dwa, maksymalnie trzy tygodnie bez piłki nożnej, bez nieustannego zadręczania się boiskową formą trzech bliskich mi zespołów, albo parę dobrych wyników, które pozwoliłyby mi złapać oddech i ewentualnie przygotować się na dalsze zaciskanie zębów. Nawet przez ułamek sekundy nie przyszło mi do głowy, by przestać interesować się poczynaniami piłkarzy United, Śląska i Lechii, lecz nie chciałem też przejść do porządku dziennego chociażby nad serią remisów na wyjeździe. Za wszelką cenę potrzebowałem czegoś, co choć na chwilę pozwoliłoby mi uwolnić się od „naturalnego stanu kibica – gorzkiego rozczarowania, niezależnie od wyniku meczu”. I wtedy nastało zbawienie…

Tour de United Kingdom

Wiedzieliśmy jedynie, że chcemy, korzystając z nadarzającej się okazji oraz wynajętego vana, który stał się niejako naszym domem, w nieco ponad miesiąc zwiedzić jak najwięcej Wielkiej Brytanii. Od razu uznaliśmy jednak, że Republika Irlandii jest poza naszym zasięgiem i nie braliśmy jej w ogóle pod uwagę przy ustalaniu programu naszej wyprawy. Plan ten był zwykle konstruowany z dnia na dzień i nie wybiegał on w przyszłość dalej jak kilkadzieścia godzin jazdy samochodem. Często nie wiedzieliśmy nawet, gdzie przyjdzie nam spędzić najbliższą noc.

Obaj moi bracia są pasjonatami footballu, więc nie mogło być mowy o odpuszczaniu meczów United bądź Arsenalu. Nikt tego nigdy nie powiedział, ale też nie było takiej potrzeby. Niepisana i w zasadzie nigdy niesformułowana reguła mówiła, że o ile tylko pojawi się taka możliwość – będziemy oglądać piłkę nożną. Mogliśmy nie wiedzieć, gdzie zatrzymamy się na nocleg, ale musieliśmy robić postoje w taki sposób, aby w lokalnym pubie zjeść obiad/kolację, oglądając piłkarskie zmagania. Gdy raz sztuka ta nam się nie udała, bo w Carmarthen nie znaleźliśmy miejsca, w którym można usiąść i zobaczyć mecz, to końcówkę spotkania pomiędzy Aston Villą a United, obejrzeliśmy na telewizorze wystawionym w witrynie sklepu firmowego Panasonic. Podobnie jak tuzin innych entuzjastów angielskiej piłki.

Niemniej zależało nam przede wszystkim na tym, aby zobaczyć to, co piękne i niezwykłe, i dlatego nie stroniliśmy zarówno od atrakcji turystycznych jak i niesamowitych widoków, które rozpościerały się w zakątkach nieco na uboczu. Co rusz szliśmy zobaczyć także jakiś stadion, jednak nie stawialiśmy sobie za priorytet, aby zobaczyć każdą arenę piłkarskich zmagań.

Podczas tych pięciu tygodni mieliśmy przyjemność być pod stadionami między innymi Middlesbrough, Newcastle United, Celticu czy też w Exeter na, jak twierdzą kibice Exeter City, prawdziwym St. James’ Park. Będąc w Liverpoolu, aby nie mieć sobie nic do zarzucenia, udaliśmy się zarówno na Anfield Road zobaczyć The Kop, jak i pod znajdujące nieopodal Goodison Park. Większe wrażenie pozostawił po sobie obiekt Evertonu, a to dlatego, że dookoła stadionu zaprezentowane są opisane dodatkowo zdjęcia odnoszące się do najważniejszych momentów w dziejach klubu. Ta ciekawa i oryginalna ekspozycja nie dość, że wzbudza niekłamane uznanie, to jeszcze edukuje kibiców mających braki w wiedzy na temat historii swojego zespołu.

Jeżeli jednak myślicie, że mój kontakt z footballem ograniczył się do sporadycznego oglądania meczów oraz robienia sobie zdjęć pod piłkarskimi arenami, i że udało mi się odsunąć na bok myśli o ligowych tabelach, to jesteście w błędzie. Nawet jeżeli czas nam na to nie pozwalał, to i tak zazwyczaj znaleźliśmy sposób, aby obejrzeć te najważniejsze spotkania PL i CL. Natomiast, oprócz meczów na żywo i ciepłego posiłku, od lokali, które odwiedzaliśmy, wymagaliśmy, aby zapewniały dostęp do Internetu, dzięki czemu w kilka (dłuższych) chwil mogliśmy szybko zorientować, jak wiedzie się Śląskowi i Lechii. Z piłką nożną nie rozstawaliśmy się więc nawet na krok.

W ten sposób dość szybko dotarliśmy do Dundee, gdzie korzystając z wolnego popołudnia, postanowiliśmy nie ograniczać się do sprawdzenia, jak wyglądają dwa położone najbliżej siebie stadiony świata i spytaliśmy w recepcji, czy jest możliwość zwiedzenia obiektu Dundee United. Okazało się, że jak najbardziej, jednak gdybyśmy wcześniej zapowiedzieli naszą wizytę, moglibyśmy również wejść do pomieszczenia z trofeami i pamiątkami zebranymi przez lata.

Naszym przewodnikiem był „Andy Dundee”, wieloletni kibic i chodząca klubowa encyklopedia. Spytany o to, czy pamięta, aby jego drużyna grała kiedyś przeciwko zespołom z Polski, od razu wymienił Śląsk Wrocław (po tej rywalizacji, przegranej przez Wojskowych 7:2, posadę we wrocławskim klubie stracił, zatrudniony ponownie w miesiąc przed naszym przyjazdem do Szkocji, Orest Lenczyk). Andy pokazał nam płytę boiska i jak pomiędzy trybunami widać stadion Dundee FC, na którym w 1983 roku przyszło jego drużynie zdobyć tytuł mistrza kraju. Opowiedział nam również sporo ciekawostek o klubie, którego fani zawsze mają nadzieję, że w europejskich rozgrywkach los każe im się zmierzyć z FC Barceloną. Dotychczas bowiem grali ze sobą czterokrotnie i Dundee United – jako jedyna drużyna na świecie – wygrała wszystkie spotkania przeciwko dumie Katalonii.

 

Andy był też tak miły, że wpuścił nas jednak do gabinetu zarządu i pozwolił nawet wznieść, wywalczony w poprzednim sezonie Puchar Szkocji!

1978 - pierwszy dzień Fergusona w pracy w AberdeenPo tak miłym pobycie, wiedzieliśmy, że następnego dnia musimy spróbować odbyć podobną wizytę na Pittodrie Stadium, gdzie, jak wiadomo, przez kilka lat sukcesy odnosił Sir Alex Ferguson. W Aberdeen również nie robiono nam kłopotów i zostaliśmy oprowadzeni po całym obiekcie. Oprócz trybun i loży dla VIP-ów oraz prowadzących do nich korytarzy z namalowanymi owcami w różnych zabawnych sytuacjach, zobaczyliśmy także pomieszczenie dla sędziów z drzwiami zniszczonymi przez Terrego Butchera rozwścieczonego decyzjami arbitrów w jednym z ligowych spotkań, jak również miejsce, w którym przechowywane są najważniejsze trofea i uzbierane przez lata pamiątki np. otrzymana od gości z Ukrainy bryła węgla.

Dni mijały nam beztrosko, a chociaż byliśmy w wielu fantastycznych zakątkach i zobaczyliśmy sporo zapierających dech w piersiach widoków, nie byliśmy w stanie zapomnieć o piłce nożnej. Zdarzały się wprawdzie dni, gdy nie było żadnego meczu, więc mogliśmy poświęcić się wyłącznie obcowaniu z naturą bądź zwiedzaniu historycznych lokacji, lecz po głowie zawsze jednak krążyła myśl o udaniu się na…

Old Trafford

Początkowo planowaliśmy pojechać na mecz z Tottenhamem, ale ponieważ nie zakupiliśmy wcześniej biletów, a chcieliśmy mieć jak najwięcej czasu na pobyt w Szkocji, zdecydowaliśmy wybrać się na spotkanie z Wolverhampton Wanderers. Wydawać by się mogło, że czeka nas spokojne zwycięstwo gospodarzy i przynajmniej mamy zagwarantowany przyjemny pobyt w Manchesterze.

Niestety, 6. października 2010 roku spektakl mający miejsce w Teatrze marzeń był po prostu tragiczny. Był to jeden z najnudniejszych meczów, jakie przyszło mi kiedykolwiek oglądać.

Jeszcze przed meczem odżyła, towarzysząca mi zawsze przed pojedynkami ze słabszymi przeciwnikami, obawa, czy aby Czerwone Diabły nie zlekceważą przeciwników. Podsycał ją dodatkowo skład, w jakim wyszliśmy na to spotkanie – pięciu obrońców i tylko jeden napastnik, a dodatkowo obecność Hargreavesa w podstawowej jedenastce świadczyły o tym, że Ferguson uznał, iż Wilki zostaną pokonane przy minimalnym nakładzie sił.

Ale ten mecz, oprócz tego, że był koszmarnym widowiskiem, to także nieprzemyślana decyzja o wpuszczeniu Hargreavesa na boisko oraz pierwsza próba wymuszenia rzutu karnego przez Chicharito. Tego popołudnia zobaczyliśmy jednak również to, co w United najlepsze. Nieważne, że przez prawie całe 90 minut nasi piłkarze nie pokazali nic godnego uwagi, nieistotne, że zagraliśmy po prostu bardzo słabo i nie udało się nam nawet zachować czystego konta – dwie bramki w doliczonym czasie gry – wizytówka.

Czasami myślę sobie, że gracze Manchesteru United robią to celowo. Tak jak ja niemal wszystko odkładam na ostatnią chwilę, tak piłkarze noszący koszulki z diabłem na piersi muszą utrudniać sobie życie, bo tylko w ten sposób mogą udowodnić, że są w stanie dokonać niemożliwego. Gdyby tak nie było, prowadziliby obecnie w lidze ze sporą przewagą nad Arsenalem. Gdyby tak nie było, wygrywaliby z Wolverhampton przekonywująco, a nie trzymaliby swoich fanów w niepewności do ostatniej chwili. The Red Devils lubują się jednak w dostarczaniu nam emocji, tak jakby sprawiałoby im dziką satysfakcję patrzeć, jak ich kibice odchodzą od zmysłów, czekając na kolejne zwycięstwo. Zwycięstwo wymęczone, ale sprawiające, że wszystko inne traci znaczenie, bo przez nie moje serce wypełniło się jedynie radością i niebotyczną ulgą.

 

Osobny akapit należy się Bébé – zasłużył sobie. Portugalczyk nie odnotował jednego dobrego dośrodkowania, był kompletnie nieprzydatnym zawodnikiem. Myślę, że właśnie tego dnia Ferguson zdał sobie sprawę z błędu, jaki popełnił sprowadzając go do Manchesteru. Bébé zagrał tak słabo, że, gdy następnego dnia zwiedzając Teatr marzeń, zawitaliśmy do szatni United i nie dostrzegłem nigdzie jego koszulki (każdy zawodnik ma przypisane do siebie miejsce), pomyślałem, że może już pozbyto się go z klubu, bądź co najmniej zdegradowano do Młodej Ekstraklasy. Przewodnik wytłumaczył nam jednak, iż, z powodu braku wolnej przestrzeni, zakupiony przed sezonem zawodnik podsiada Antonio Valencię, póki ten jest kontuzjowany.

5 tygodni to długo, to aż 9 meczów w wykonaniu United i mógłbym długo zanudzać Was opowieściami zarówno o tym, jakie karty z historii footballu odkryłem podczas tej wyprawy i czego jeszcze byłem świadkiem, jednak ograniczę się wyłącznie do lakonicznego stwierdzenia, że pod względem czysto piłkarskim (choć nie tylko) wyjazd do UK był wybitnie udany.

Zobaczyłem kilka pięknych stadionów, obejrzałem w telewizji (także w wersji 3D) sporo dobrego footballu, sam nawet strzeliłem w Londynie dwie bramki, ale przede wszystkim udało mi się odzyskać tak upragniony spokój ducha. Podczas tego wyjazdu stopniowo zregenerowałem siły i dotychczas nie wydarzyło się nic (bo parę okazjonalnych remisów to za mało), co wyprowadziłoby mnie ze stanu błogiego zadowolenia z rezultatów, jakie odnoszą moje drużyny.

W dalszym ciągu drżę jednak przed każdym spotkaniem i wciąż nie pozbyłem się tego niesamowitego „gorzkiego rozczarowania”, które trzyma mnie przy piłce nożnej, bo chociaż dostarcza mi ona nieustannych powodów do smutku lub zamartwiania się, gdy jest zbyt dobrze, aby taka sytuacja mogła trwać w nieskończoność, to nie sposób się od niej uwolnić. Uzależnia. Mimo, iż łatwiej byłoby odpuścić i o nim zapomnieć, to drzemie w footballu siła karząca mi trwać przy drużynach, z którymi się utożsamiam, nigdy się nie poddawać i zawsze dawać z siebie więcej.

Wazza

Uważny czytelnik zauważył (bądź nie), że dotychczas słowem nie wspomniałem o Rooneyu. Tak się składa, że to w trakcie mojego pobytu w Wielkiej Brytanii miejsce miały wydarzenia, o których wszyscy wiedzą, a które może należałoby przemilczeć. Jak dla mnie cała ta sytuacja nigdy nie miała miejsca.

Mam niesamowite szczęście, że udało mi się całe to zamieszanie ominąć szerokim łukiem. Z pewnością gdybym był w tym czasie w Polsce, śledził każdą pojawiającą się w Internecie informację na ten temat, rozmawiał o tym nieustannie i de facto żył aferą Rooneya, to nie zdołałbym przejść obok tych wydarzeń tak obojętnie.

Ponieważ jednak przed moim wyjazdem na Wyspy Wayne był walecznym geniuszem oddanym Czerwonym Diabłom, a gdy wróciłem do kraju, wszystko było właśnie tak, jak to zapamiętałem, to nie widzę powodu, abym musiał się zastanawiać nad tym, co się wydarzyło. Nie ma dla mnie znaczenia czy Wazza chciał uzyskać podwyżkę, czy rzeczywiście dostrzegł, iż United przestało się rozwijać (a ponoć „kto stoi w miejscu, ten się cofa”) i pragnął odejść w poszukiwaniu kolejnych sukcesów, czy poproszony o to przez Fergusona – zażądał transferu, aby wymusić na Glazerach udostępnienie funduszy na wzmocnienia i z bólem serca zgodził się poświęcić swoje dobre imię, ponieważ dobro klubu jest kwestią najważniejszą. Dzięki wyprawie, na którą się wybrałem, nie muszę sobie odpowiadać na te pytania, a w moich relacjach z Rooneyem nic się nie zmieniło.

I to jest właśnie to, co zapamiętam z mojej metaforycznej podróży do sedna piłki nożnej – że pozwoliła mi na nowo odnaleźć radość płynącą z footballu i cieszyć się nim, nie zważając na wszystko. Chociaż czasami bywają gorsze momenty i niekiedy trzeba po prostu zacisnąć zęby, to moje oczekiwania co do piłki zaspokaja w zupełności świadomość tego, że następne 90 minut mistycznego uniesienia jest na wyciągnięcie ręki.

 


Powyższy tekst chciałbym zadedykować moim braciom. Chciałbym im podziękować za to, że mając na uwadze moje dobro, nieustannie mnie wspierają i zawsze mogę liczyć na ich szczerą krytykę. Są nie do zastąpienia i gdyby nie oni, nie byłbym teraz tym kim jestem.

Jesteście najlepsi. Kocham Was.

Przewiń na górę strony