Nie przegap
Strona główna / Inny punkt widzenia / O reprezentacji, kibicach niedzielnych i Borucu

O reprezentacji, kibicach niedzielnych i Borucu

Artur Boruc
Poniższy tekst jest odpowiedzią na artykuł redakcyjnego Kolegi – Wiktora Warchałowskiego, który to spłodził niedawno tekst zatytułowany „Artur Boruc: Od bohatera do…?„.

Przypomnijmy, że w sobotę nasza reprezentacja poległa w meczu z Irlandią Północną, tracąc szanse na zajęcie pierwszego miejsca w grupie i skazując się na ciężką batalię o Mundial 2010 do samego końca trwania eliminacji. Warto zaznaczyć, że Polacy zawiedli nas nie tyle wynikiem, co grą. Bo przecież można przegrać z zespołem lepszym, pięknie nawet jest polec po batalii heroicznej, walcząc do ostatniej sekundy, za wzór obierając sobie średniowieczne wojska polskie, czy nawet Manchester United z roku 99.

Jak wyglądał mecz w Belfaście, każdy wie. Napastnicy, z których najlepiej zagrał piłkarz drugiej ligi angielskiej, oraz pomijany przez długie miesiące, choć będący w życiowej formie atakujący Auxerre. Pomocnicy, wśród których najwyżej oceniany był bojący się jakiegokolwiek kontaktu fizycznego, wracający po 3-miesięcznej kontuzji Kuba, oraz średniak z Brazylii, któremu płynąca w żyłach południowo-amerykańska krew pozwala w całym meczu zabłysnąć na moment, by znów dostosować się do poziomu kolegów z drużyny.

Wreszcie, defensywa, na którą spojrzenie wywołuje powrót do dzieciństwa i wspomnienia przypadkowo dobieranych do podwórkowej drużyny chłopców, grających ze sobą pierwszy raz w życiu.

Reprezentacja Polski. Uczestnik Mundialu 2006 i Euro 2008.

Artur BorucKolega Wiktor zarzuca naszym rodzimym kibicom brak stałości w uczuciach. Cóż, trudno się z tym faktem nie zgodzić, zwłaszcza wobec powyższej charakterystyki biało-czerwonych. Stajemy jednak wobec innej poważnej dyskusji – o „kibicach niedzielnych”. Charakterystyka owego jegomościa jest bardzo prosta: na co dzień nie interesuje się grą swojej drużyny, lecz gdy ta osiąga sukcesy, staje się jej wielkim fanem. Zasadnicze pytanie w sprawie „niedzielnych kibiców” rodzi się, gdy zaczynamy dywagować na temat kibiców reprezentacyjnych – czy i na ile można takiego fana porównywać z kibicami niedzielnymi.

Otóż mam w tej kwestii swoje zdanie, jakże odmienne od zdania Wiktora, który próbuje porównać kibicowanie klubowe z reprezentacyjnym. Wiktorze, to dwa zupełnie inne światy. Kibicowanie klubowe to rzesza osób o konkretnych upodobaniach. Małe, zamknięte społeczeństwo (nie mam na myśli ilości fanów!), ocierające się o sektę, która w najbardziej radykalnych odłamach jest w stanie za wyznawany herb oddać swoje życie. Która ma swoje oprawy, swoje własne przyśpiewki, swoją historię, wobec której laik wzruszy ramionami gdyż jej nie zrozumie.

Gdy zespół wygrywa, fani się cieszą. Gdy zespół doznaje kolejnych porażek, najczęściej może liczyć na wsparcie wiernych wyznawców, którzy zawsze – by poprawić sobie nastroje – mogą przecież stłuc kibiców drużyny przyjezdnej. Każdy mecz jest inny, w zależności od rywala i historii potyczek. Święte wojny, słynne derby, długoletnie antypatie, mające swoje korzenie w czasach, gdy nas jeszcze nie było na świecie.

W przypadku kibicowania na poziomie reprezentacyjnym, bardzo wiele się zmienia. Bezzębni po klubowych ustawkach kibole Wisły, Cracovii i Hutnika przytuleni skaczą w górę ciesząc się z kolejnych goli w eliminacjach. Fani Barcelony i Realu wspólnie trzymający flagę Hiszpanii, gdy ta zdobywała Mistrzostwo Europy. Wielbiciele Liverpoolu i Manchesteru United wpadający sobie w objęcia i płaczący z radości jak bobry, gdy David Beckham zdobywał z rzutu wolnego bramkę w meczu przeciwko Grecji, dającą Brytyjczykom remis 2:2 i awans do Mundialu 2002 w Korei i Japonii.

W kibicowaniu reprezentacyjnym nie ma miejsca na antypatie. Nawet gdy graliśmy z Niemcami, nasi kibice popijali wesoło piwo z organizatorami Mistrzostw Świata, wspólnie ciesząc się dobrym meczem, incydentalnie tylko dając sobie w zęby w kilku pubach po większej ilości alkoholu.

To oczywiste, że fani ubrani w barwy narodowe są bardziej humorzaści. Że jednego dnia będą płakać z radości, a następnego wieszać psy na swoich ulubieńcach. Ale oni zawsze wracają. Obojętne, czy reprezentacja przegra 0:1, czy 0:10, kibice zawsze przyjdą na kolejny mecz. Może z mniejszą wiarą, ale zawsze z takim samym zaangażowaniem będą śpiewać Mazurka Dąbrowskiego. A po przegranym meczu? Zamiast rozbijać sobie czaszki o twarde drewniane przedmioty, ponarzekają i rozejdą się do domów.

Muszę podważyć jeszcze jeden wniosek wysnuty przez Wiktora. Dotyczący kibiców reprezentacji, którzy nagle zaczęli się reprezentacją interesować. Jeszcze raz podkreślam: to nie klub. Polacy nie grają co tydzień, nie da się nimi interesować każdego dnia. A gdy już zbierają się na zgrupowaniu, gdy już wychodzą na murawę, nawet żony swoich mężów, najczęściej nieczułe na jakikolwiek przejaw sportu na ekranie telewizora, trzymają kciuki za naszych. A i owszem, czyni to z nich kibiców niedzielnych. Ale co z tego? Kogo to w tym momencie obchodzi? Wtedy miliony dłoni oklaskuje naszą reprezentację, właśnie dlatego że jest NASZA.

Ile osób interesowało się skokami narciarskimi dopóki Małysz nie zdeklasował swoich rywali zdobywając Kryształową Kulę? Ilu z nas pasjonowało się Formułą 1, do momentu gdy jako kierowca testowy BMW-Sauber został przyjęty Robert Kubica? Kto tak naprawdę pasjonował się NBA czy też tenisem, gdy jeszcze kariery nie robili tam Marcin Gortat i siostry Radwańskie? Ale czy naprawdę chodzi o to by robić z tego problem? Czy nie chodzi o to by po prostu kibicować im, bo są Polakami? Nie ze względu na patriotyzm, w naszych czasach to słowo puste. Ale po prostu dlatego, że to nasi Rodacy.

Artur BorucNa sam koniec (choć i tak rozpisałem się już nadmiernie) – słów kilka o Borucu. To nie jest tak, że przed meczem z Irlandią Boruc był bohaterem, a już w niedzielę stał się największym wrogiem wszystkich fanów reprezentacji Polski. Każdy kto choć odrobinę przyglądał się Borucowi w ciągu ostatnich tygodni wie, że problemy Artura rozpoczęły się w zeszłym roku, gdy pozwolił problemom życia prywatnego wkroczyć w sferę jego pracy.

Przypomnijmy w skrócie – libacja po meczu z Ukrainą (która zakończyła się zawieszeniem), rozwód z kobietą, z którą Artur był od liceum na rzecz byłej dziewczyny gangstera z Poznania, problemy z alkoholem, pobicie kolegi z drużyny po treningu Celticu, zawalenie meczu w eliminacjach do Mistrzostw Świata 2010 przeciwko Słowacji, wiele wpadek w meczach Celticu Glasgow. A teraz doszedł do tego totalnie zawalony mecz z Irlandią Północną. Czy nadal Wiktorze twierdzisz, że Król Artur stał się kozłem ofiarnym? Czy nadal uważasz, że to wina mentalności polskich kibiców? Czy nadal twierdzisz, antybohaterem stał się dopiero w sobotni wieczór?

Wklejając jego znakomite interwencje z Euro 2008 dajesz tylko sygnał, że Boruc według Ciebie powinien w reprezentacji grać „za zasługi”. A to chyba największy błąd, na jaki pozwolić sobie może trener (w tym momencie proponuję owację na stojąco dla Gordona Strachana, który dopuścił się nadmiernego „rozpuszczenia” Polaka).
Nadmieniam, że nie jestem przeciwnikiem Boruca, nie uważam, by jego kariera reprezentacyjna skończyła się na zawsze. Ale chciałbym aby między słupkami polskiej bramki stał ktoś, to jest skoncentrowany na swojej pracy i nie jest zbyt pewny siebie.

Nie miej mi tego komentarza za złe Wiktorze. Po prostu uważam, że nigdy nie można być w pełni obiektywnym ;)

Przewiń na górę strony