Nie przegap
Strona główna / Trudne tematy / Nos historiam creamus.

Nos historiam creamus.

Manchester United - Nos historiam creamus
Manchester United to jeden z największych klubów na świecie. Zrzesza on wokół siebie miliony wiernych, oddanych fanów, którzy skoczyliby w ogień za tą drużyną. We współczesnym futbolu jest to swoistym fenomenem. Postać kibica ewoluowała jednak na przestrzeni lat niesamowicie – zresztą jak cała piłka nożna.

Można wyróżnić pewną odpowiedniość w tym, jak zmienił się ten piękny sport i jak zmienia się wiecznie towarzyszący mu kibic. Niegdyś piłka nożna jako rozrywka, jako coś, w czym walka do upadłego była właśnie sednem całego piękna, jako coś zrzeszającego ludzi różnego pokroju, różnych klas, różnej narodowości była czymś naprawdę wspaniałym. Teraz w na początku XXI wieku tak bardzo wiele się zmieniło – piłka nożna jest nadal rozrywką, ale chyba przede wszystkim produktem, który sprzedaje się fenomenalnie. Piłkarze zarabiają bajońskie sumy, mają miejsce rekordowe „transfery” trenerów, cała ta przestrzeń jest dużo bardziej skomercjalizowana, niż kilkanaście lat temu. Czy należy to skrytykować? Chyba nie. Taka jest kolej rzeczy. Wraz ze zmianą wizerunku tego pięknego sportu zmienił się również wizerunek kibica. Z tego, który kiedyś wiernie trwał przy jednej drużynie i w najniższej, i najwyższej lidze, zmienia się on powoli w kolejny produkt, który jakże łatwo można kupić.

Im klub jest lepszy, tym większe „transfery” kibiców. Wystarczy spojrzeć jak zmalała liczba fanów Liverpoolu od czasów wywalczenia Pucharu Europy, a jak wzrosła (teraz znów spadła) liczba fanów Chelsea. Jak wzrasta liczba fanów Arsenalu, gdy seryjnie wygrywa i jak wzrasta liczba fanów Czerwonych Diabłów, gdy znów są na szczycie. Gdzie jednak smak kibicowania, gdy smakuje się jedynie zwycięstw? Co za radość z wywalczenia mistrzostwa kraju, gdy tak naprawdę człowiek nie wie, jak źle jest bez tego lauru gdzieś na dnie ligi, albo w ogóle poza ekstraklasą? Czy warto zmienić wizerunek i charakter współczesnego kibica? Z pewnością warto. Od czego zacząć? Może od historii. Niegdyś kibic potrafił wymienić chronologicznie daty, w jakich klub zdobywał mistrzostwo kraju czy inne trofea. Umiał wymienić, kto strzelił bramkę w finale pucharu, a kto obronił fenomenalny strzał na wagę awansu ukochanej drużyny. Umiał wymienić jednym tchem największe legendy klubu, który kocha i którego herb co mecz nosi na sercu. Teraz tak nie jest. Teraz dla nowego modelu kibica Manchesteru United data 6 lutego 1958 to kolejna kartka ze starego kalendarza, Duncan Edwards to zapewne jakiś stary dobry sławny napastnik, a Nobby Stiles to nazwisko jakiegoś epizodycznego trenera. Może konieczna jest reedukacja kibica XXI wieku, żeby futbol odzyskał piękną nutę, którą byli również jego wierni fani? I nie mówię tu tylko o kibicach Manchesteru United, bo ten problem zaczyna dotykać również inne kluby. Choć może klubom akurat to, co się dzieje, opłaca się najbardziej, bo wszelkiego rodzaju klubowe gadżety zdecydowanie mają wzięcie.

Jestem kibicem Manchesteru United od wielu wielu lat. Zagłębiam się w historię klubu i zależy mi na tym, by ją znać. Niedawno pojawił się na Redlog.pl tekst o Evrze, który to powiedział, że zaraz po tym, jak dołączył do United, zaczął zapoznawać się z historią klubu, którego stanie się integralną częścią. Tak samo dzieje się z kibicem. Fan jakiegoś klubu zaczyna się z nim utożsamiać, zaczyna stawać się jego kawałkiem, a powoli jego serce bije tak, jak serce klubu. Łzy szczęścia i smutku płyną wtedy, kiedy klub wygrywa lub przegrywa. Ale ten element zanika. Zanika w pewnym momencie, mianowicie kiedy jest jedna, druga, trzecia porażka i zespół przestaje być dla kibica tak świeży, jak był wcześniej, tak jasno świecący i ekscytujący. Bo pojawia się inny wygrywający i właściwie nic nas z tym poprzednim klubem nie łączy, więc czemu nie kibicować komuś lepszemu? No właśnie, czemu? Nie pojawiło się nigdy w mojej głowie takie zastanowienie. Nigdy nie było dylematu: czemu akurat United? Ale tego dylematu nie było, bo zawsze w każdym meczu gdzieś w głowie była pamięć legendarnych i zakorzenionych, co prawda w odległej historii, ale jednak, spadków o ligę niżej, fenomenalnych bramek i parad bramkarskich, ale też kompromitujących pomyłek. To było gdzieś zakorzenione i jest dalej. Niektórzy twierdzą, że to tylko historia. Ja twierdzę, że aż historia. Każda chwila bowiem jest historią w trakcie swojego mijania. Czemu więc ekscytujemy się danego dnia bramką Teveza sprzed kilku dni czy godzin, skoro to też jest już przeszłością?

Piękno piłki nożnej wyraża się nie tylko w tych dwudziestu dwóch facetach biegających po murawie. Wyraża się ona również w atmosferze na trybunach, przed meczem i po nim. Kiedy Liverpool wywalczył największy klubowy laur w Europie, w Polsce miał miejsce boom na The Reds. Oczywiście zostało to spotęgowane osobą Jerzego Dudka, co jest naturalne. Osobiście zdarzyło mi się kibicować w tym meczu ekipie z miasta Beatlesów właśnie ze względu na obecność Polaka w ich składzie. Kibic United za Liveropoolem? Tak, właśnie tak. Wielu się oburzy, bo „jak to tak można”. U mnie zdecydowały względy patriotyczne, szeroko poruszone w innym z redlogowych tekstów. Zmierzam jednak do czego innego. Choć Liverpool FC ze względu na moja diabelską przynależność jest mi zespołem niezwykle nieprzyjaznym, podziwiam jego prawdziwych fanów, ba, szanuję ich. Tak jak szanuję prawdziwych fanów Leeds, jak szanuję prawdziwych fanów Arsenalu, Manchesteru City. I tak samo szanuję fanów The Blues – mimo licznych antagonizmów mocno zakorzenionych, a nawet tworzonych na bieżąco – szanuję każdego kibica Chelsea, który kibicował temu klubowi przed erą Mourinho – bo i oni przełykali gorzkie chwile wielokrotnie w historii. Szanuję każdego prawdziwego kibica – jego pasję, jego pokolorowane w klubowe barwy serce.

Mimo to, że jest tak skrajnie różny ode mnie – nie nienawidzę go. Rozumiem i podziwiam. Mam sąsiada, który jest jednocześnie moim oddanym przyjacielem i wieloletnim fanem Liverpoolu. Wielokrotnie się przekomarzaliśmy, wielokrotnie kibicowaliśmy przeciw sobie, ale zawsze był czas podać sobie dłoń i powiedzieć, że „wygrał lepszy”. Brało się to stąd, że on sypał z rękawa wieloma naprawdę „wyblakłymi” na przestrzeni lat nazwiskami, których nie było dane nigdy mi poznać. Tłumaczył jednak ich historię, przybliżał karierę. On zaś nie znał tych, o którzy byli przytaczani przeze mnie i tez prosił o przybliżenie ich sylwetek. Na takiej zasadzie znanych jest mi bardzo wielu piłkarzy z dawniejszych lat, na podstawie których jestem w stanie zrozumieć miłość do innych klubów, niż United, nie żywiąc przy tym wrogich uczuć do innych kibiców. Klub może mi być nieprzyjazny, owszem. Ale nie człowiek, który pokochał ten klub tak, jak ja United.

Tolerancja kibicowska nie wyklucza jednak „świętych wojen” w piłce nożnej, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Czym byłyby derby Manchesteru, gdyby nie było tej właśnie atmosfery drużynowo-kibicowskiej? I nie pochwalam tego, że jacyś (przepraszam za wyrażenie) idioci nie uszanują minuty ciszy za ofiary z Monachium, które były przecież ich rodakami! Krytykuje się Polaków, ale nie sądzę, żeby polscy kibice wykrzykiwali jakieś bzdury na meczu wrogiej drużyny w obliczu rocznicy jakiejś tragedii. Ale wracając do tematu, czym byłyby mecze Arsenal – Manchester United, gdyby nie spięcia Vieiry z Keane’em w tunelu i kibiców na trybunach? Byłyby niczym. Kolejnymi spotkaniami na neutralnym terenie, pozbawionymi emocji i ducha walki. Skąd jednak bierze się to podekscytowanie spotkaniami, które nie są bitwami stricte o punkty, a przede wszystkim wojnami o honor? Wszystko to bierze się z historii. Wszystkie niesnaski – czy to niedawne, czy to odleglejsze. Wszystkie one mają wpływ na to, z jaką niecierpliwością kibice czekają na te wielkie mecze. Gdyby nie historia – nie byłoby tych meczów, nie byłoby wielu elektryzujących szlagierów, na które każdy pędzi to na stadion, to do domu przed telewizor. Gdyby nie dawni zawodnicy, gdyby nie ich podejście do tych spotkań kiedyś – nikt nie podchodziłby do nich w ten sposób dziś. Czy ktoś dalej twierdzi, że historia klubu, któremu się kibicuje naprawdę nie jest ważna? Że dawni zawodnicy to przeszłość bez znaczenia, bo już przeminęła i nie wróci?

Kibic to dla mnie ktoś, kto kocha drużynę i zna jej historię. Nie zawsze możemy być z naszymi na dobre i na złe – nie zawsze mamy taką możliwość. Kibice Manchesteru United przeżyli próbę trzy razy: pierwszy raz w roku 1935, kiedy ich klub spadł do Second Division, drugi raz w roku 1958, kiedy po katastrofie w Monachium „posypała się” cała drużyna i w końcu trzeci raz w roku 1973, kiedy to Manchester United po raz drugi w historii spadł z angielskiej ekstraklasy. Wtedy wielu odeszło, wielu zostało – jak na pokładzie statku, który może zatonąć, ale może płynąć dalej. My aktualnie, jak nie trudno policzyć, od 34 lat mamy Czerwone Diabły w ekstraklasie. Dlatego też nie mamy właściwie żadnych „prób wierności” – bo wobec tamtych trzech wydarzeń to, czy zajmiemy 2. czy 3. miejsce w tabeli jest po prostu śmieszną błahostką. My możemy jedynie bardziej cieszyć się z każdego mistrzostwa kraju i każdej bramki, jeśli choć trochę zapoznamy się w historią naszej drużyny. „Nos historiam creamus” – to MY tworzymy historię. My wszyscy, jako kibice oraz Meredith, Edwards, Charlton, Best, Robson, Cantona, Keane, Giggs, Ronaldo i nawet Tevez – wszyscy zawodnicy na przestrzeni wieków i nawet ci, którzy rozegrali tu choćby 10 minut. Każdy jeden dzień jest historią, każdy najmniej znany zawodnik jedną kartką, choćby zapisaną jednym zdaniem w kronice klubu. Każda sekunda meczu kolejnym biciem serca w rytm dopingu na trybunie. I od zawsze są takie serca. Od zawsze biły i na murawie i na trybunie, od zawsze ze sobą współgrały. My tylko kontynuujemy wraz z zawodnikami piękną tradycję i zapisujemy kolejne karty… historii. Może dlatego warto ją znać?

Przewiń na górę strony