Nie przegap
Strona główna / Trudne tematy / Rooneutralność

Rooneutralność

Rooneutralność
Lecznicze działanie czasu w kontekście odniesionych ran nie jest takie oczywiste. Po okresie gojenia się pozostaje blizna, umożliwiająca co prawda kontuzjowanemu niegdyś obiektowi funkcjonowanie, aczkolwiek rzadko pozwalająca na powrót do pełnej sprawności sprzed urazu. Tyczy się to oczywiście również sfery mentalnej, w odniesieniu do której najczęściej owej metafory się używa. Dzięki osobie Wayne’a Rooneya mam okazję się o tym przekonywać od kilku miesięcy.

Postać Rooneya była bardzo mocno związana z moim kibicowaniem. Od jego występów na Euro 2004 coś nowego się zaczęło. Pojawił się wówczas zawodnik, który dla chłopaka z podstawówki stał się pierwszym świadomym piłkarskim idolem. Wielkie znaczenie miał oczywiście jego transfer do Manchesteru United – klubu od pewnego czasu dystansującego Liverpool (sic!) w wyścigu o sympatię 12-letniego jegomościa.

Wraz z głębszym poznawaniem przeze mnie świata futbolu, Rooney rozwijał się w ekipie Czerwonych Diabłów, zyskując coraz większe uznanie fanów klubu z Old Trafford. Wazza konsekwentnie przekształcał szacunek w uwielbienie dzięki przywiązaniu do barw klubowych (całowanie herbu, spędzenie reszty kariery w United), waleczności, ambicji (szalone powroty do strefy obronnej swojego zespołu), świetnej grze (ileż to goli!), ale także właściwym wyborze priorytetów na linii ja-drużyna, kiedy to usuwał się w lewoskrzydłowy cień, by stworzyć przestrzeń z przodu dla Ronaldo. Trudno się dziwić, iż, jak niemal wszyscy, pokochałem (w zdrowym tego słowa znaczeniu) naszą dziesiątkę. Obok czczonych weteranów i z początku na przekór wielu darzonemu sympatią oraz uznaniem Fletcherowi, Rooney miał niezagrożoną pozycję lidera, bohatera i geniusza w jednym.

Jego dominacji nie była w stanie zachwiać nieziemska forma Cristiano Ronaldo. Portugalczyk nie posiadał tej charyzmy, spodziewać się można było różnych historii. Wszak egocentryczny południowiec miał inną wizję futbolu, niewykluczającą fochów czy boiskowego lenistwa. Gdy natomiast sam Wayne począł nadwyrężać gałąź, na której siedział, praktycznie cała diabelska brać ruszyła, by go podtrzymać. Bez problemu wybaczyliśmy siku na polu golfowym („już nie mieli mu kiedy zdjęć robić”) czy agresywne hasła w kierunku angielskich kibiców („należało się im”). Trudniej było, gdy Wazza wpadł na pomysł rozbujania konara częstotliwością rezonansową – zdrada żony spodziewającej się dziecka całkowicie wbrew wypowiedziom traktujących o „zmianie stylu życia” spowodowała pierwszą większą rysę na wizerunku piłkarza. Lecz i to poszło w niepamięć przymykających oczy kibiców.

Niestety, nie wiedzieć dlaczego, Wayne skorzystał ze środków ostatecznych i, dobywszy siekiery, postanowił raz na zawsze oderwać się od pnia.

Co poprzedziło feralne październikowe dni, wiemy doskonale. Słaba forma, negacja słów bossa, pojawienie się medialnych plotek, brzmiących dla nas niczym wypociny proroków mniejszych z Wybiórczej. Jedno wystąpienie Sir Alexa wszystko zmieniło. Czarę goryczy przelało oświadczenie samego zawodnika, który dał upust swoim żalom krytykując klub, trenera i kolegów z zespołu.

Mój manchesterowy świat zawalił się. Te decydujące kilkadziesiąt godzin zmieniło się w istną torturę. Niepewność, gdzie odejdzie, za ile, jakie naprawdę kierowały nim pobudki, co działo się za kulisami. Złość na obiekt uwielbienia za zdradę, za obrócenie w pył wszelkich gestów i słów świadczących o wierności. Ból, że ludzie prawdziwie kochający klub odejdą rzeczywiście niemal w całości z pokoleniem Neville’a, Giggs czy Scholesa. Plusem tych zajść okazało się natomiast jeszcze głębsze docenienie naszych weteranów i ich wkładu w Manchester United wyrażone przez podarcie plakatu Roo i wymianę wystawy nad biurkiem na zestaw zawierający różnej maści Ryanów, Erików czy składu z sezonu 1998/1999.

Rooney podpisał kontrakt, co nie mogło nie wzbudzić kolejnej fali sprzecznych uczuć. Obraz sytuacji jednak dość szybko wyklarował się – tu nie poszło ani o kłótnię z Sir Alexem, ani o kurtyzany, ani o chęć sprawdzenia się w Hiszpanii, ani o brak ambicji United. Proste – to wyobrażenia historycznych postaci na funtach szterlingach miały decydujący głos. Glazerowie, sięgnąwszy po więcej zielonych, posłali umyślnego do najbliższego kantora, czym sprawili, że Wazza spokorniał, uznał swoje winy, postanowił poprawę i wyraził chęć pojednania z kibicami.

Cóż można było począć wobec takiego obrotu spraw? Część fanów do dziś wierzy w czyste intencje Wayne’a Rooneya oraz niedźwiedzią przysługę agenta. Spora grupa raz, a dobrze skreśliła szanse napastnika na odzyskanie zaufania. Piszący te słowa znalazł się na rozdrożu i wybrał ścieżkę wijącą się między skrajnymi traktami; zdaje się jednak, iż nie jest osamotniony w tym wyborze. Miałem nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży, Wazza z podwójną zaciętością będzie orał angielskie murawy, a szacunek i sympatia stopniowo będą wracać. Wszak czas musi leczyć rany, nieprawdaż?

Niekoniecznie. Od niecałych pięciu miesięcy utrzymuje się ten sam stan – obojętność. Ani słabsze występy, ani nawet przepiękna bramka z City nie zdołały naruszyć stabilnej równowagi. Na horyzoncie nie widać żadnej oznaki mniej lub bardziej rychłej przemiany. Jak długo zmuszony będę czekać na wóz albo przewóz? Stanie się to nagle, doświadczę stopniowych transformacji czy funkcja uczuć od czasu już zawsze przyjmować będzie wartość 0? Chyba nie tylko ja zadaję sobie to pytanie…


Niedawno pisałem, iż futbol jest przewrotny. Okazuje się, że życie kibica nie mniej. Nigdy nie przemknęłoby mi przez głowę, że nie będę dbał o los Wayne’a Rooneya. Kilka jesiennych dni wywróciło moje patrzenie na futbol do góry nogami i dodatkowo na lewą stronę. Efekty owego manewru są wyjątkowo nieprzyjemne. Chłodna neutralność do Roo to uczucie straszne, szczególnie dla fana przez wiele lat związanego z tym jedynym piłkarzem. Takich rozterek nie życzę nikomu.

Wazza, zrób coś. Tak dalej być nie może!

Przewiń na górę strony