Nie przegap

Roo, why?

Roo, why?
O tym, co się stało, wiemy aż za dobrze. Znamy (prawdopodobnie) w detalach całą historię od początku do końca. Wyrobiliśmy sobie opinie na temat postępowania Wayne’a, wciąż próbujemy przewidzieć, jak potoczą się sprawy. Półtora tygodnia po pierwszych doniesieniach o ekscesach Wazzy już na chłodno przedstawiam mój punkt widzenia.

Plotki plotkami…

By być fair wobec Rooneya, muszę zaakcentować, że mam świadomość poziomu mediów donoszących na naszego zawodnika. Owe gazety specjalizujące się w najprzeróżniejszych bajkach transferowych w okresie sezonów ogórkowych wykazują się świetną elastycznością i w swoistym czasie pokoju podtrzymują sprzedaż, zaspokajając pragnienia sensacji właściwe dla ciemnych mas. Powątpiewanie w absolutną prawdziwość przeróżnych plotkarskich rewelacyj jest najłagodniejszą właściwą postawą wobec nich.

Z drugiej strony, pojawia się coraz więcej argumentów wspierających wersje brukowców. Milczenie głównego zainteresowanego, absencja w spotkaniu z Evertonem, kolejne mniej lub bardziej wiarygodne wypowiedzi. Jednak, Wayne nie ma obowiązku tłumaczenia się z każdego chłamu wypuszczonego przez jakże profesjonalnych dziennikarzy, opuszczenie meczu z The Toffees wyjaśnił Sir Alex, a równie dobre anonimowe źródła mogę znaleźć, wychylając głowę przez okno.

Zaznaczam więc, że to, co przeczytacie poniżej, ma zastosowanie tylko i wyłącznie w przypadku potwierdzenia się czarnego scenariusza.

Nie tak dawno temu

Doskonale pamiętamy zamieszanie wokół Johna Terry’ego i jego ekscesów z żoną kumpla z drużyny. Niemal cała Anglia potępiła piłkarza Chelsea, który w dodatku stracił opaskę kapitana narodowej reprezentacji. Nic dziwnego, iż w naszych realiach głównymi krytykami okazaliśmy się my – kibice Manchesteru United. Wszak trudno przegapić okazję, gdy główny piłkarz The Blues sam dostarcza tematów do prześmiewczych komentarzy i przyśpiewek traktujących nie tylko o sławetnym karnym z maja 2008.

Teraz, dosyć niespodziewanie, przyszedł czas na Wayne’a. Wiadomo, że fani Czerwonych Diabłów nie zmieszają z błotem uwielbianego snajpera. Trudno jednak, aby czyny Wazzy bez echa odbiły się w naszym środowisku. Na pewno straci on w oczach wielu, przede wszystkim jako człowiek. A to jest ważniejsze niż mogłoby się wydawać.

I nie ma tu sensu licytowanie się, czyje czyny były gorsze – Roo czy Terry’ego. Nieważne, czy rozsądzimy, że z dwojga złego lepiej zdradzić żonę będącą w stanie błogosławionym niż mieć romans z żoną kumpla z drużyny. Obydwa występki zasługują na potępienie. Bez sensu jest również wyżywanie się na słynnej już kobiecie negocjowalnej cnoty – fakt sprzedania prywatnych informacji gazetom za najpewniej niemałe pieniądze nie przynosi jej chluby, co nie zmienia oceny moralności Rooneya. A argumenty, że to Jennifer Thompson jest winna całej sytuacji są po prostu niedorzeczne. Jak naiwnym trzeba być, by wierzyć, że takie fakty nie wyjdą na jaw, gdy każdy twój krok śledzą żądne sensacji dziennikarzyny. Zresztą, jakkolwiek brutalnie to nie brzmi, pani JT wykonywała swoją „pracę” – klient płaci, klient wymaga, czyż nie?

Trochę prywaty

Od pamiętnego Euro 2004 jestem przekonany o geniuszu Wayne’a Rooneya. Jego przejście do Manchesteru United pozwoliło mi tym bardziej uwielbiać tego zawodnika. W sumie jest to pierwszy zawodnik z mojego personalnego topu, którego seniorską karierę dane jest mi śledzić niemal od początku. O jego wielkości świadczyły nie tylko umiejętności czysto piłkarskie, ale przede wszystkim ambicja i niespotykana waleczność. Na swoistą miłość kibiców zapracował również oddaniem klubowi. Wszak nieraz usuwał się w cień Cristiano Ronaldo, by pokornie pracować dla dobra drużyny nawet na pozycji lewego skrzydłowego. I właśnie tej pokory zabrakło poza boiskiem.

Piłkarz będący moim idolem musi spełnić wiele ważnych warunków. Osiągnięcia czysto sportowe to jedno, charakter i podejście do życia to drugie. To właśnie pojedyncze czyny (lub ich brak) decydują o mym bezgranicznym uwielbieniu. W ten sposób Ryan Giggs, który nigdy nie ujrzał czerwonej kartki, a znany jest z profesjonalizmu i „normalności” w dobrym tego słowa znaczeniu, będzie zawsze wspanialszy niż Roy Keane, którego waleczność i szczerość aż do bólu podziwiam, jednak obrzydliwy faul z premedytacją na Halaandzie kładzie się cieniem na tym człowieku. Podobnie George Best – jakkolwiek wielkim piłkarzem nie był, nie mogę podziwiać w pełni alkoholika, który życie spędził na piciu i kobietach. Po prostu pewne zasady moralne mi na to nie pozwalają.

Tym bardziej zawiodłem się na Roo. Rzeczone wyskoki bolą jego fana szczególnie, gdy przypomni sobie wypowiedź Wayne’a z zimy tego roku. Pytany o powód genialnej formy odpowiedział wprost – koniec z nocnymi szaleństwami oraz wszelkiej maści wybrykami, teraz mam rodzinę i to oni są najważniejsi. A przecież mówił to już po narodzeniu syna, a więc także po zapoznaniu się z nieszczęsną prostytutką. To nie jest w porządku. Szkoda, bo nie przypuszczałem, że znajdę się na takim rozdrożu, jak obecnie.


Wayne zaliczył wczoraj pierwszy klubowy występ od wybuchu obyczajowej afery. Mądra decyzja Sir Alexa o niezabraniu go do istnej jaskini lwa, jaką dla naszej dziesiątki okazałby się Goodison Park, pozwoliła na stonowanie emocji oraz dała czas na rzekome pogodzenie się z żoną. Przed Wazzą ciężkie czasy. Zapewne postanowił poprawę, jednak zatarcie w pamięci nawet szarych kibiców pewnych zdarzeń może potrwać bardzo długo, zwłaszcza mając na plecach ciężar skrytykowania fanów i otrzymania burzy gwizdów na mundialu w RPA. Może wszystko pójdzie dobrą drogą. Oby. Wayne musi jednak zapamiętać, że ważna jest nie tylko liczba strzelonych bramek.

Przewiń na górę strony