Pierwszy widziany na żywo mecz Manchesteru United w życiu i zarazem pierwszy wyjazd – to nie mogło być coś przeciętnego. Jak się nietrudno domyślić, czas zleciał tak szybko i wybornie, że zaraz po wyjściu z busa, mimo zmęczenia podróżą, człowiek już myśli o następnej możliwej wyprawie.
W celu wczucia się w klimat wyjazdu, polecam odpalenie piosenki klubowej CFR Cluj. Więcej o niej w poniższych akapitach.
Dobra robota, UEFA
Gdy odbywało się losowanie grup Ligi Mistrzów, ja słodko byczyłem się w Bieszczadach. O tym, że nie myślałem wówczas o prywatnych korzyściach z takiego, a nie innego losowania, niech świadczy mój typ grupy marzeń. Informacja o wynikach rozstawiania i obecności CFR Cluju na drodze United do fazy pucharowej drużyn zaświeciła zieloną diodkę w mej głowie. „Kurczę, to nie jest daleko. W Stowarzyszeniu pewnie coś wymyślą.” Parę dni później okazało, że miałem rację.
Organizacja wyjazdu przebiegała sprawnie, jedyną niepewność stanowiło nadchodzące losowanie biletów przydzielonych dla fanów United. Na szczęście, zgodnie z przepowiedniami ludzi doświadczonych w temacie, z przyznaniem wejściówek nikt nie miał problemu. Od tego momentu można było odliczać dni.
Oh, we’re going to Romania
Wynajęty bus startuje z Opola, skąd wiezie pierwszą grupę kibiców. Planowo po drodze zbierze fanów z Katowic i Krakowa. W mieście królewskim poza jego mieszkańcami, mają dosiąść się jeszcze choćby ludzie z Warszawy. Ich i ekipę spoza stolicy zgarniamy z dworców na zmianę z Laksą i prowadzimy do niedalekiej knajpy, gdzie przy piwku buduje się wyjazdowa atmosfera. Koło północy nadchodzi czas przejścia w umówione miejsce trasą wiodącą, co dla większości bardzo ważne, obok całodobowego punktu z kebabem.
Na transport nie czekamy długo. Serdeczne przywitanie, rozprostowanie kości przez wiezionych ze Śląska, załadowanie się ekipy krakowskiej i można ruszać w pełnym składzie. Od tego momentu zabawa, śpiewy, dyskusje – słowem świetna atmosfera. Fakt, melodyczne sławienie wielkości Klubu i poszczególnych piłkarzy mogło dekoncentrować kierowców, ale mężnie znoszą ten fakt oraz kilka wydłużających czas podróży postojów.
Ranek zastaje nas już na Węgrzech, przez które sprawnie przejeżdżamy aż do granicy z Rumunią. Tam pobieżnie sprawdzeni przez miejscową straż graniczną wjeżdżamy na terytorium ostatniego kraju na naszej trasie. Dobrze, że Kluż-Napoka (tak brzmi pełna, mniej znana nazwa miasta) leży na północy państwa, dużo bliżej niż choćby Bukareszt. Drogi widocznie tracą na jakości, co więcej, wjeżdżamy w pofałdowany teren. Mi jednak zdecydowanie wolniejszą jazdę rekompensują widoki górek oraz rumuńskich zabudowań różniących się od naszych rodzimych budynków.
Mimo straszącego deszczu po drodze z czasem w temacie pogody jest coraz cieplej. Nie rozumiem, po co brałem bluzę i, o zgrozo, kurtkę z czapką. Lata bez nauki geografii robią swoje: zbagatelizowałem powiązanie między szerokością geograficzną a właściwościami lokalnego klimatu. Na miejscu nie kluczymy i najkrótszą drogą (wymagającą jednakowoż ominięcia pewnej przeszkody chodnikiem) docieramy pod Stadion im. dr. Konstantyna Radulescu.
Po bilety, papu, piwku, zabawu
Okazuje się, że odbiór biletów przez gości organizatorzy przewidzieli w centrum Klużu. Niby logiczniej byłoby go stworzyć przy stadionie, lecz wówczas nie wszyscy kibice zwiedziliby miasto i napędzili tamtejszą gospodarkę. Wszystko zresztą jedno – i tak nie chcieliśmy kwitnąć wielu godzin z dala od atrakcji. Kierujemy się więc w dół (dzielnica z siedzibą klubu znajduje się wyżej niż klużowy rynek) i, ujrzawszy w pewnym miejscu ładną panoramę miasta, docieramy do centrum. Tam widzimy przyjemną starówkę, sporą katedrę oraz ratusz miejski, a także przygotowaną strefę kibica. Nieco dalej obóz rozbili fani United, co można wywnioskować z wielu rozwieszonych flag. Znajdujemy punkt odbioru biletów, po czym rozchodzimy się w celu spożycia czegoś ciepłego. W międzyczasie kupuję rumuńskie leje i tu ciekawostka: czy ktoś wiedział, że ich fragment jest przeźroczysty?
Żołądki napełnione, można iść się bawić, szczególnie, iż dołączyła ekipa samochodowa. W ogródkach piwnych zaczynają się coraz powszechniejsze i głośniejsze śpiewy. Kluż dowiaduje się w artystyczny sposób o potędze United, o dzieciakach Busby’ego, o Keano, o van Persiem, o Giggsie, Scholesie, Neville’u, O’Shea, Brownie, o badziewiu zwanym City, biednych Scouserach i tak dalej. Wieszamy w widocznym miejscu flagę i robimy zdjęcia. Z upływem czasu pozostałego do pierwszego gwizdka jest głośniej, tłoczniej i bardziej szalenie. Miejscowi oraz fani United zagadują nas. Mnie molestuje jeden z autochtonów o odstąpienie świeżo nabytego pasiaka, tłumacząc jednocześnie łamaną angielszczyzną, jak fajnym dla jego miasta jest przyjazd United i jak bardzo chciałby być na meczu, a stadion na takie wydarzenia mają za mały. Widzimy ekipy m. in. z Francji i Norwegii, osobnik ze Skandynawii chwali później na Twitterze napój procentowy jednego od nas.
Podkreślić wypada brak jakichkolwiek oznak agresji strony miejscowej, a wręcz oznakach sympatii. Obok miejsca, gdzie bawimy się, raz po raz przechodzą mniejsze lub większe grupki fanów CFR, a w pewnym momencie głośne „Cefere!” skanduje znakomita większość zgromadzonych poza nami ludzi (także tych ubranych „po cywilnemu”). Przybijanie piątek, odśpiewane w formie żartu „You’ve only come to see United”. Mijają godziny i nadchodzi ten czas, gdy trzeba udać się z powrotem na stadion. Tłumy kibiców zmierzają w stronę rozświetlonego, nocnego nieba – trudno byłoby nie trafić na miejsce.
Oh, what fun it is to say 'United play away!’
Na stadion dostajemy się bez problemów, przewidziano dla nas mniej ceregieli niż na meczu polskiej ekstraklasy. Sektor gości, o dziwo, znajduje się na tej samej trybunie, co młyn gospodarzy, to jest jedynej znajdującej się za bramką. Obiekt należy do kategorii starszych, klasycznych stadionów – nie tych, właściwych blokowi sowieckiemu wielkich lejów najlepiej z bieżnią lekkoatletyczną, lecz bardziej w stylu brytyjskim: z niezależnymi od siebie trybunami przez co mieszkańcy i goście lokali w bloku usytuowanym za narożnikiem stadionu mogą z okien oglądać spotkania, nie płacąc za bilety.
Cały sektor obwieszony jest flagami, na czym cierpi widoczność placu gry, ale to przecież żaden problem. Znajdujemy miejsce do zamieszczenia naszej flagi, a że nie jest to nisko, a sam płot kończy uciętymi na ostro prętami Lasq rani sobie nadgarstki. W sukurs przychodzą rumuńskie służby medyczne, od tego momentu kibic ze Śląska z owiniętymi w bandaż rękami wygląda bardziej na szukającego wrażeń zawodnika MMA niż na kulturalnego kibica. Takiego pewnie nie przypominam też ja, zabierając fragmenty ogrodzenia na pamiątkę.
Przed meczem na stadionie z głośników płynie hymn (?) CFR Cluj. To właśnie ta wesoła piosnka, którą zamieściłem na początku relacji. Mówi Wam coś ta melodia? Pewnie tak. „Build a bonfire, build a bonfire…” leci z naszych gardeł. Po przyjeździe do Polski niemal 3-minutowe nagranie gra w uszach większości uczestników wyjazdu i staje się hitem głównie za sprawą skrótu spotkania w TVP, gdzie pokazują migawkę z bawiącymi się fankami z MUSC z bujającą się koszulką Viktora w tle. Zresztą nie oni jedni tańczyły :)
Wiele słyszałem o tym, jakich emocji dostarcza słuchany na żywo hymn Ligi Mistrzów. Nie wiem, czy to kwestia nienadających się do tego poziomu emitowanych decybeli głośników, czy tego, że próbowaliśmy przekrzyczeć chór ASMF, ale niczego podobnego nie odczułem. W żadnym stopniu nie umywa się to do hymnów państwowych przed meczami reprezentacyjnymi.
Jak przystało na polskich kibiców, staramy się prowadzić porządny doping. Niestety, nie jest nas zbyt dużo, pozostali fani z sektora gości nie zawsze wykazują chęć współpracy na tym polu, jako się rzekło, młyn gospodarzy stoi stosunkowo niedaleko nas, a brak jednego uznanego przez całość prowadzącego doprowadza do śpiewania/skandowania dwóch różnych od siebie treści. Hitami okazują się „Oooo Robin van Persie” (to akurat oczywiste)”, „United Calypso”, „Hello, We Are The Busby Boys”, z kolei absolutny przebój końcówki spotkania to przyśpiewka o Kagawie na melodię „Radio Ga Ga”. Swoją drogą, wstyd się przyznać, człowiek nie znał wszystkiego. Następnym razem będzie lepiej.
Mimo kłopotów, dajemy z siebie wszystko, bawimy się przednie, a o to przede wszystkim chodzi. To, że flagi zasłaniają sporej części drugiego gola (kto się umiał ustawić, ten, nie chwaląc się, widział) to sprawa drugorzędna. Chociażby sprężyste ogrodzenie potrafiło stać się świetną atrakcją (wojnaaaa!!).
Z ciekawostek przynajmniej trzy rzeczy są warte przytoczenia. Pierwsza to nie najmłodszy kibic siedzący niedaleko naszego sektora w wymyślnej (żeglarskiej? policyjnej?) czapce. W przerwie natomiast, jako że zajmowałem miejsca blisko płotu odgradzającego nas od tubylców, ujrzałem grupkę fanów… Liverpoolu. Ludzie owi podeszli na jakieś 20 metrów, pokazali swoje, jestem tym tak samo zdziwiony, jak i o tym przekonany, fioletowe (sic!) szale ze słynnym YNWA. Wobec braku zainteresowania z naszej strony po chwili sobie poszli. Druga połowa przyniosła mi natomiast niemałe Myślenice – czy ktoś poza spikerem, wie, kto to jest „Skot Wuton”?
Koniec? Żaden koniec!
Ostatni gwizdek sędziego, gesty triumfu piłkarzy, spiker informujący o wypuszczeniu nas najwcześniej 15 minut po gwizdku – po prostu impreza się zwija. Zawodnicy, szczególnie Rio oraz Robin dziękują za doping. Angielski obrońca dodatkowo chwali nas później na Twitterze. Miło, że zwrócili na to uwagę.
Po około kwadransie otworzono nam bramę, a sektor zaczął się wyludniać. W tym czasie kontynuujemy śpiewanie, dołączając do repertuaru „Que Sera Sera” i piosenki o Royu Keanie (w tym świetnie wykonaną tę na melodię „Hey Jude”). Nasi kierowcy i tak musieli odpocząć wymagane przez polskie prawo 9 godzin, dlatego też nie opuszczamy trybun, zresztą organizatorzy nie widzą sensu w wyganianiu nas. Dzięki temu mamy szansę obserwować trening Diabłów, którzy nie wybiegli tego wieczoru na boisko bądź weszli na zmianę. Korzystamy z okazji i z mniejszą lub większą werwą skandujemy m. in. „Tomasz Kuszczak” i „Danny, give us a song” – Welbeck chyba nie zrozumiał, o co nam chodziło, i zasymulował podanie nam piłki przez płot, my zatem błyskawicznie zmieniamy song na ball. Kontynuujemy również „All we need is Shinji Kagawa”, na co sam japoński bohater niejednokrotnie reaguje uśmiechem i machaniem ręką. Gdyby z kolei Ludwik Nani znał język polski, dowiedziałby się, że nie powinien bić Dawida Petrucciego. Sam trening nie był jakiś porywający, ale większość padających bramek kwitujemy aplauzem (największym przy strzale pod poprzeczkę z ostrego kąta Buttnera). Jednak i to dobiega końca. Ostatnie przyśpiewki, najgłośniejsze pozdrowienie PZPNu i opuszczamy stadion.
Rumuńscy naukowcy donoszą: poza stadionem też jest życie!
Wciąż jest za wcześnie, by liczyć na przyjazd w umówione miejsce busa. W takim razie trzeba jakoś zabić czas. Dlatego nastąpiła nieudana próba wniesienia jednego z nas (przez nas) do policyjnej więźniarki pamiętającej czasy Ceausescu. Schodzimy w okolice bramy na teren stadionu, z której wkrótce wyjeżdżają oficjele i piłkarze – najpierw CFR, następnie United. Wówczas pozostaje nam już tylko czekać.
Bus przyjechał, zapakowaliśmy się i poczuliśmy zmęczenie. Z której strony by nie patrzeć, taka eskapada musiała kosztować nas wiele sił. Z tego powodu w drodze powrotnej jest dużo ciszej i spokojniej. Zdążyłem zjeść tylko kanapkę i usnąłem. Przebudzenie na dobre nastąpiło już w Polsce. Gdy wyjazdowicze odzyskali siły, zaczęło znów być ciekawie, jednak z racji dotarcia do Krakowa musiałem rychło wysiąść i w tym momencie przygoda się skończyła.
Wielkie dzięki wszystkim, którzy obecnością i organizacją sprawili, że ten wyjazd okazał się wspaniałym przeżyciem. Naprawdę, jesteście wspaniałą ekipą. Nie mogę się doczekać kolejnego wyprawy na mecz United – może już na wiosnę?
Aha, United wygrali mecz 1:2 po dwóch golach Robina van Persiego.
Fotki z wyjazdu
Więcej ciekawych zdjęć pojawi się wkrótce w galerii na musc.pl!
Z kolei za zdjęcia wrzucone w ten tekst dzięki dla Agi, Fausty, Laksy, Arka.