Miało być kolejne z serii zwycięstwo i setny gol Rooneya w klubowych rozgrywkach. Tymczasem, zamiast oczekiwanych trzech punktów, straciliśmy aż dwa. Nie zobaczyliśmy także jubileuszowego trafienia Wazzy. Jednak szczerze mówiąc, jeden gest całkowicie osłodził mi niepowodzenie na Goodison Park.
Przebieg meczu ukazuje różne szaty króla. Czerwone Diabły zdają się kontrolować przebieg spotkania w pierwszej części gry. Druga połowa zmienia nieco oblicze spotkania. Everton przejmuje inicjatywę na boisku, a zawodnicy United coraz częściej gubią się pod pressingiem rywala. W końcu nadchodzi 62. minuta i Fellaini wyrównuje stan meczu. Nerwy wkradają się w nasze szeregi, chwilę później Ferdinand popełnia kolejny błąd, a Yakubu jakimś cudem nie trafia do siatki i teraz to my cieszymy się, iż dalej jest 1:1.
Manchester walczy z przeciwnikiem i próbuje uporać się z własnymi słabościami. W ostatnich pojedynkach zdecydowanie najlepszym zawodnikiem United był Wayne Rooney. Cała moja uwaga skupia się teraz na nim i z niecierpliwością czekam na jego 100. bramkę w klubowych barwach. W 69. minucie obok pola karnego gospodarzy dochodzi do starcia Wazzy z Artetą. Anglik zostaje ukarany żółta kartką, a kibice Evertonu mają kolejny powód do radości. W tym momencie Roo pokazuje jaki klub naprawdę ma w sercu:
Mimo iż niedługo po tym został zdjęty z murawy i tym samym nie udało mu zdobyć setnej bramki, jego demonstracja przed kibicami Evertonu nieco osłodziła gorycz porażki, jaką dla mnie w sobotnim meczu był remis. Anglik zawsze był w dobrej komitywie z fanami United. Jest świetnym piłkarzem, strzela bramki i każdy trener na świecie chciałby go mieć w swoim zespole. Kiedy ma słabszy okres gry, brak goli nadrabia hartem ducha i wolą walki, zawsze zostawia swoje serce na boisku. Kibice go kochają, bo on kocha ich i klub w którym występuje. Gdy wzbudza kontrowersje, naraża się arbitrom, Fergusonowi i opinii publicznej w Anglii. Jedynie u sympatyków Czerwonych Diabłów przeskakuje wtedy na kolejny, wyższy poziom uwielbienia.
Po meczu zajrzałem na kilka angielskich serwisów związanych z Premier League. Moją uwagę przykuł komentarz do zachowania Wazzy w dzienniku The Times:
„Kiedy już można było pomyśleć, że Wayne wreszcie dorósł, on wrócił do swoich złych korzeni. Z pewnością powinien już nauczyć się tłumić emocje, kiedy wraca na Goodison Park. Jednak nie: po obejrzeniu żółtej kartki za bezmyślny pojedynek z Mikelem Artetą, prowokacyjnie pocałował herb United przed fanami zgromadzonymi na Park End. Sygnał do zamieszek i niekomfortowe popołudnie dla United.”
Wayne nie jest oczywiście pierwszym zawodnikiem całującym herb United przed kibicami przeciwnika. Wziął dobry przykład z Gary’ego Neville’a, który w potyczce z Liverpoolem na Old Trafford pokazał, jaki klub się dla niego naprawdę liczy.
Takie zachowania oczywiście są piętnowane przez wszystkich marynarkowych ważniaków siedzących w studiu telewizyjnym. Mają tak ciasno zawiązane krawaty, że nie starcza im już zrozumienia dla demonstracji, w których zawodnicy okazują, w mniej lub bardziej politycznie poprawny sposób, swoją przynależność klubową. Tymczasem takie gesty budują wieź piłkarzy z kibicami, w ten sposób się tworzą prawdziwe legendy. Nie mówię tu tylko o zawodnikach Manchesteru United. Oczywiście, podobny gest Gerrarda przed Stretford End nie stanowiłby dla mnie miłego dodatku do meczu, ale zarazem byłby znakiem, iż w obecnym, mocno skomercjalizowanym futbolu, nastawionym głównie na zysk, jest jeszcze miejsce do absolutnego oddania jednej drużynie.
To było fantastyczne, Panie Wayne. Czekamy na więcej!
I saw my mate, the other day
He said to me 'Ive seen the white Pele!’
So I asked, 'Who is he?’
He goes by the name, of Wayne Rooney!Wayne Rooney, Wayne Rooney
He goes by the name of Wayne Rooney