Nie przegap
Strona główna / Inny punkt widzenia / Diabeł potrafi odrodzić się z popiołów…

Diabeł potrafi odrodzić się z popiołów…

Czerwone Diabły niczym piłkarski feniks?
Już będąc małym brzdącem, zawsze ogromną sympatią darzyłem Manchester United, choć trudno się spodziewać po 5-latku, by śledził wyniki i z pełną świadomością oglądał spotkania ulubionej drużyny. Jednak do tej pory pamiętam, jak za młodu rysowałem różne malunki związane z Czerwonymi Diabłami, a mój pokój był wypełniony plakatami Beckhama i innych piłkarzy Fergusona. Jak to mówią – „stara miłość nie rdzewieje” i moje upodobania nie zmieniły się do dziś, mimo że przez te 10 lat rozwijałem się i dojrzewałem. Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie: Dlaczego właśnie Manchester United? Napotkałem na swojej drodze wielu „sezonówców”, którzy co roku zmieniali upodobania w zależności od tryumfatora Ligi Mistrzów. Jednak ja nigdy nie opuściłem swego klubu mimo kryzysów i pogardy ze strony otoczenia, gdy nadeszły ciężkie lata dla Czerwonych Diabłów. Właśnie wtedy natężenie rozmyślań nad wcześniej wymienionym pytaniem wzrosło diametralnie, ale odpowiedzi nań nie potrafiłem sprecyzować aż do dziś.

W miniony wtorek Czerwone Diabły podejmowały na Old Trafford AC Milan w ramach półfinału Ligi Mistrzów. Włosi już niejednokrotnie dawali się we znaki angielskiej drużynie w poprzednich edycjach, dlatego chęć odwetu wśród kibiców była wielka. Olałem obowiązki, powtórkę wzorów fizycznych przed egzaminem gimnazjalnym z części matematyczno-przyrodniczej i punktualnie o 20:45 rozsiadłem się w fotelu w oczekiwaniu na wielki spektakl. Długo to na nim nie posiedziałem, bo minęło zaledwie kilka minut i Cristiano Ronaldo w dość dziwny sposób otworzył wynik spotkania. Czyżby kolejny reprezentacji Włoch mieli polec na Teatrze Marzeń? Może i Włosi polegli, ale taki los nie spotkał pewnego Brazylijczyka, który kilka minut później z naszej rezerwowej obrony zrobił sobie plac manewrowy i nie dał van der Sarowi najmniejszych szans. Mecz w sumie był wyrównany, lecz znów o sobie dać musiał znać Kaka. Do końca pierwszej połowy pozostałe zaledwie kilka minut, a Milan wyszedł na prowadzenie. Jednak więcej tutaj było błędów gospodarzy niż geniuszu Kaki, który po „husarskim najeździe” Evry na Heinze miał wolną drogę do bramki Holendra. Gospodarze tylko kiwali głowami z niedowierzaniem i z podobnymi minami schodzili do szatni na przerwę.

Rezultat 1-2 na swoim terenie z pewnością byłby bardzo słabą perspektywą przed rewanżem na San Siro. W przerwie dostałem kilka SMSów oczerniających mych ulubieńców i zachęcających do przełączenia kanału na TVN, gdzie – o ile dobrze pamiętam – emitowano enty odcinek „Magdy M”. Jednak nawet mi przez myśl nie przeszła zmiana programu, w końcu nadzieja umiera ostatnia, a ja nadal wierzyłem, że Fergie zmotywuje piłkarzy do morderczej walki. Kiedy zobaczyłem z jaką werwą zawodnicy wybiegli na boisko, zdałem sobie sprawę, że czeka nas coś pięknego. Nie myliłem się, Diabły walczyły o każdy centymetr boiska, aż miło było patrzeć. Gospodarze powoli przygniatali rywala, co przypominało wielkie oblężenie twierdzy, ale nie były to desperackie ataki, a wręcz przeciwnie, spokojna i przemyślana gra, która już niebawem miała narodzić jakże cenne trafienia. Tak też się stało, Scholes wspaniałym zagraniem znalazł Rooneya, który nie miał problemów z pokonaniem Didy. Jednak 2-2 nadal bardziej urządzało Milan, którego zawodnicy ewidentnie postanowili bronić rezultatu. Przyznam szczerze, że wychodziło im to świetnie aż do doliczonego czasu gry – Rooney niewiarygodnym strzałem przechyla szalę zwycięstwa na korzyść gospodarzy. Pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu przepowiadano, iż talent Anglika to jeden wielki niewypał.

Kilka dni później w kalendarzyku miałem zapisany mecz z Evertonem na Goodison Park. Szczerze przyznam, że obawiałem się na wynik tego spotkania ze względu na tempo, jakie kilka dni wcześniej Czerwone Diabły narzuciły w meczu z Milanem. Jednak dla mnie najgorszym faktem była godzina meczu, ponieważ zbiegała się u mnie z lekcją gry na gitarze. Siedziałem na krzesełku, jak na szpilkach i praktycznie nie umiałem się skupić na instrumencie. Kiedy w końcu wyszedłem z budynku szybko wysłałem SMSa do jednej z forumowiczek naszego forum z zapytaniem o wynik meczu. Kiedy dostałem odpowiedź zwrotną z wynikiem 1-0 dla Evertonu szybkim krokiem udałem się do domu, gdzie zastałem już dwukrotne prowadzenie gospodarzy. Już przy samym wejściu czekało mnie fantastyczne przywitanie w postaci ironicznych docinek mojego ojca pod adresem Czerwonych Diabłów. Lecz zignorowałem to, choć nie ukrywam, że moja wiara w trzy punkty była bardzo osłabiona.

Do końca meczu pozostało 40 minut, a na boisku nadal nie było najgroźniejszego zawodnika United – Cristiano Ronaldo. Lecz od czego mamy Johna O’Shea, który uwielbia ratować nam tyłki, gdy sytuacja wydaje się już być przesądzona. Kiedy realizator uchwycił sir Alexa Fergusona, który szybkim ruchem wskazał na Ronaldo, było jak na dłoni widać, że koniec jeszcze nie nadszedł. Goście rozpoczęli kolejne przemyślane natarcie na rywala i już niebawem przyniosło to skutek. Bramkę dla United zdobył – Phil Neville, który przecież przez tyle grywał pod skrzydłem Fergusona. No cóż, z pewnością dzięki temu Jose Mourinho będzie mógł poszukać kolejnej teorii spiskowej. Nie ma sensu się wiele rozpisywać, bo przebieg meczu każdy z nas dobrze zna. To siatki rywala trafiali jeszcze Rooney i Eagles. Czerwone Diabły dokonały czegoś niemożliwego, w 30 minut zdołali całkowicie przechylić losy spotkania.

Ile zespołów na świecie jest w stanie wyjść z takich sytuacji i dokonać czegoś, co wydaje się być sferą nierealną? Z pewnością należy do tego nielicznego grona Manchester United i nie ważne, czy przeciwnikiem jest FC Barcelona czy Ruch Radzionków, Ci piłkarze bez względu na wszystko dążą do tego, by wygrać. Dwa powyższe przykłady to tylko te najświeższe, bo przecież można ich wymienić kilka, na przykład słynny mecz z Tottenhamem, gdzie po pierwszej połowie zespół Fergusona przegrywał 0-3, a po końcowym gwizdku na tablicy świetlnej widniało 5-3.

Teraz już jestem w stanie odpowiedzieć sobie na pytanie: Dlaczego właśnie Manchester United? Bo mało która drużyna podchodzi do tego sportu z taką pasją i nieposkromioną wiarą w końcowy rezultat. Nawet jeśli przebieg wydarzeń nie idzie po myśli Diabłów, piłkarze dają z siebie wszystko do ostatniej sekundy doliczonego czasu, by przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Tych graczy nie interesuje remis, zawsze celem jest wygrana.

Przewiń na górę strony