Nie przegap
Strona główna / Liga Mistrzów / Schizofrenia kibica: będąc sympatykiem United i Barcy jednocześnie

Schizofrenia kibica: będąc sympatykiem United i Barcy jednocześnie

Schizofrenia kibica: będąc sympatykiem United i Barcy jednocześnie
Gdy 6 maja w 93. minucie rewanżowego spotkania na Stamford Bridge Andres Iniesta uderzał piłkę, spełniało się moje dziecięce marzenie. Dzień wcześniej cieszyłem się z awansu Manchesteru United do finału Ligi Mistrzów. Natomiast całą środę byłem pełen niepokoju, a głowie pulsowała myśl: „nie – to byłoby zbyt piękne, by mogło się ziścić”. Po fantastycznym golu Essiena popadłem w przygnębienie, przekonany, że „jest już po frytkach”. A jednak ten ktoś, kto z góry czuwa nad nami, stwierdził, że wynagrodzi mi kilkanaście lat modłów i oczekiwania. Po tym, jak piłka po strzale Iniesty wylądowała w siatce, jeszcze dobrą sekundę gapiłem się w telewizor, by upewnić się, że to na pewno gol. Później była już tylko dzika radość, którą musiało słyszeć wielu moich sąsiadów. Miałem ochotę wykrzyczeć w twarz całemu światu: „No i w końcu mam, ku***, ten swój finał!!!”…

O czym tak tu emocjonalnie bredzę? Ano o tym, że o finale Ligi Mistrzów, w którym United zmierzyliby się z Barcą, marzyłem od bardzo, bardzo dawna. Dlaczego? Z banalnie prostego powodu: bo to moje dwa ukochane kluby! I właśnie o tym, czyli o sympatii do dwóch drużyn, o dylematach dzielenia swojej kibicowskiej lojalności, o tym, jak możliwa jest taka piłkarska poligamia, chciałem Wam dzisiaj napisać. Zanim jednak zacznę, chcę z tego miejsca podziękować tym moim znajomym, którzy po półfinałach zarzucili mnie gradem pytań o to, jak będę przeżywał ten szczególny dla mnie mecz. To właśnie płynące z ich strony uwagi, często mniej lub bardziej humorystyczne, wzbudziły we mnie chęć „wyplucia” z siebie odpowiedzi na te wszystkie pytania. Zaś pomysł samego tekstu zawdzięczam redakcyjnej koleżance Michalinie, która wrzuciła tę jedną potrzebną zapaloną zapałkę do beczki prochu ustawionej wcześniej przez moich znajomych. Dzięki Wam, Panie i Panowie. Życzę miłego oglądania fajerwerków!

Na początek kilka słów o tym, skąd moja sympatia do dwóch drużyn, miast – jak na przyzwoitego fana przystało – do jednej. Gdy jako 7- czy 8-letni brzdąc zaczynałem interesować się futbolem, powody, dla których mogłem lubić lub nie lubić jakąś drużynę, były siłą rzeczy proste i nieskomplikowane. Jeśli podobała mi się gra jakiegoś klubu – zwracałem na niego uwagę i poczynałem darzyć go sympatią. A ekipami, których styl gry najbardziej przypadł mi do gustu były właśnie Manchester i Barcelona. Zabijcie – nie pamiętam, czy któryś z tych klubów był „pierwszy”. Pamiętam tylko, że z „Dumą Katalonii” sympatyzowałem już, gdy w 1992 wygrywała swój pierwszy Puchar Europy. Gdy dwa lata później w finale dostawała srogie lanie od Milanu, byłem już na dobre jej kibicem. Na Manchester zapewne zwróciłem uwagę mniej więcej w tym samym czasie, bo „Czerwone Diabły” były moimi bohaterami już wtedy, gdy w ich szeregach brylowali tacy starzy wyjadacze, jak Steve Bruce, Dennis Irwin, Paul Ince czy Mark Hughes, a Ryan Giggs był zbuntowanym nastolatkiem z niesforną grzywą, który dopiero zaczynał terroryzować obrońców swoimi rajdami. Później sympatia do obu klubów po prostu spokojnie się rozwijała, idąc swoim naturalnym torem.

Finałowy pojedynek między ukochanymi klubami stał się moim idee fix po paru latach kibicowania im. Stopniowo przekonywałem się, że to najważniejsze, najbardziej wyczekiwane starcie pucharowego sezonu w Europie, po prostu rozczarowuje. Może nie tyle dramaturgią, bo tej rzadko brakuje w spotkaniach o tak wielką stawkę. Ale poziomem, widowiskowością, czasem zaciętością – już tak. Mając świadomość tego, o co grają, drużyny podchodzą do meczu asekuracyjnie, czasem bojaźliwie, z nastawieniem żeby „przede wszystkim nie stracić”. I nawet ci, którzy przez cały sezon odważnie szarżowali do przodu, w tym jednym meczu nierzadko wstrzymują konie i ustawiają solidną linię obrony. Nie dziwię się im, ani nie krytykuję – nie chcę się tu wdawać w odwieczną debatę „wynik czy styl”. Natomiast zawsze po cichu marzyłem, by w którymś finale obejrzeć po prostu niezłą jatkę! 3:2, 4:4 i dogrywka, albo chociaż 2:1 i z pięć niewykorzystanych setek po obu stronach. Na przestrzeni paru lat uświadomiłem sobie, że jeśli jakieś drużyny były w stanie stworzyć widowisko na miarę moich oczekiwań, to byłyby to… właśnie Barcelona i Manchester!

Wniosek – gdy już do niego dojrzałem – narzucał się sam. Obie drużyny, odkąd pamiętałem, wyznawały ofensywną filozofię gry i nie bały się atakować. Potwierdzały to ich bezpośrednie starcia, do których dwukrotnie dochodziło w fazach grupowych Ligi Mistrzów: w sezonie 94/95 (2:2 i 0:4 patrząc od strony United) oraz w pamiętnym dla nas sezonie 98/99 (oba mecze zakończone wynikiem 3:3). Co więcej, spotkania jesienią 1998 roku były jednymi z najładniejszych widowisk piłkarskich, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek oglądać. A skoro tak, to miło byłoby obejrzeć to samo, tyle, że w wielkim finale… Powiedzcie, czy dla kibica wykazującego pewne cechy niepoprawnego idealisty (takiego, jak ja), nie jest to kusząca perspektywa? Tak się jednak przez kilkanaście lat składało, że obie drużyny nie mogły na siebie trafić w ogóle w fazie pucharowej, o finale nie wspomniawszy. Zamiast tego, w finale oglądaliśmy różne sytuacje, włącznie z pojedynkiem dwóch włoskich drużyn, które zaprezentowaną nam nudą sprofanowały Old Trafford. Bywały oczywiście niezwykłe pojedynki („Dudek Dance”, i wszystko jasne…), ale były one zdecydowanie wyjątkiem, nie regułą. A ja, w lekkiej frustracji, powtarzałem wszystkim naokoło: „Ach, gdyby tylko United i Barca wpadły na siebie – to byłby finał z prawdziwego zdarzenia…”.

Ci, którzy chcą mi coś wytknąć, mogą w tym momencie powiedzieć, że przecież rok temu te dwa zespoły wreszcie spotkały się w fazie pucharowej, i to wysoko – bo w półfinale. Efekt? Mizerne widowiska i awans rozstrzygnięty jedną (efektowną, ale tylko jedną) bramką. Słusznie, macie rację. Nie tak to miało wyglądać według mojego scenariusza. Niestety nim jeszcze obie drużyny zaczęły rywalizację, wiadomo było, że nie będzie ona wyglądała tak efektownie, jak bym sobie tego życzył. Barcelona przez cały sezon grała mocno w kratkę i śmiem twierdzić, że sam awans do półfinału był sukcesem ponad jej rzeczywistą siłę w tamtym momencie. Trzeba było tylko jednego mocniejszego pchnięcia, żeby chwiejący się kolos na dobre upadł. A ja chciałbym widzieć, jak teamy z Old Trafford i Camp Nou ścierają się, będąc w szczytowej formie. Tak, wiem – wybredny jestem i za dużo stawiam warunków, by to moje marzenie mogło się spełnić…

Ten epizod pokazuje zresztą coś jeszcze – pewien dystans, który staram się zachować do swojego zaangażowania w kibicowanie. W tym tekście wiele jest dość emocjonalnych stwierdzeń, niektóre zahaczają wręcz o pompatyczny ton. Zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego zapewne będziecie mieli słuszność, jeśli potraktujecie te moje wynurzenia z rezerwą, trochę tak, jak ja traktuję własne emocje i przemyślenia związane z futbolem. Jeśli coś brzmi zbyt poważnie, można po prostu wziąć to w nawias i przeczytać z lekkim przymrużeniem oka. Tu oczywiście może paść zarzut, że żaden ze mnie kibic, skoro dystansuję się nawet od wspierania swoich ukochanych drużyn. Jeśli ktoś chce mnie uważać za pół-fana, co najwyżej letniego sympatyka tych drużyn – w porządku, ja nie będę miał z tym problemu. To i tak kwestia schodząca na poziom zdefiniowania pewnych pojęć.

Dziś jednym z najczęstszych pytań, które słyszę, gdy ludzie dowiadują się o tym moim rozdwojeniu jaźni, jest: „I potrafisz tak kibicować dwóm drużynom?” Wiem, że większości z Was może się to wydać zaskakujące, bądź przynajmniej nieco dziwne, ale… tak, potrafię. Prawdę mówiąc, nigdy nie miałem z tego powodu jakichś specjalnych rozterek. Nie nachodziły mnie wątpliwości, czy aby wybrawszy dwa ukochane zespoły nie jestem w jakiś sposób nielojalny wobec każdego z nich. Nie wiem, czym jest warunkowany ten element mojego myślenia, ale po prostu nigdy nie miałem wrażenia, jakby posiadanie dwóch ulubionych klubów sprawiało, że każdy z nich uwielbiam mniej, niż powinienem. Koncept to dziwny, zapewne nie do końca zgodny z podstawową arytmetyką, ale… tak to już działa w mojej głowie. Nie pytajcie dlaczego – nie potrafię odpowiedzieć.

Może wynika to z faktu, że w moim podejściu wspieranie jednej drużyny nie wiąże się z niewieścią/pogardą/niechęcią wobec innych klubów. Uwielbiam United, ale nie znaczy to, że automatycznie pałam żądzą mordu na piłkarzach Liverpoolu lub Arsenalu. Wspieram Barcę, a mimo tego nie jest powiedziane, że zawsze i wszędzie będę opluwał godło madryckiego Realu. Tych negatywnych emocji staram się bardzo unikać, bo uważam, że zwyczajnie psują radość z kibicowania i nie służą niczemu dobremu. Zło dla samego zła. A nie o to mi chodzi. Dlatego fakt, że zacząłem kibicować Manchesterowi nie spowodował, że urosła we mnie niechęć do wszystkich jego wielkich rywali – w tym Barcelony. Mogłem więc niejako „niezależnie” rozwinąć sympatię do obu tych ekip, bez wchodzenia w jakiś wielki wewnętrzny konflikt.

Drugim pytaniem, które często następuje chwilę potem, jest: „A czy którejś kibicujesz bardziej?”. I tu z ręką na sercu mogę odpowiedzieć: nie. Po pierwsze, nigdy nie czułem potrzeby rozróżniania między tymi klubami czy też wartościowania mojej sympatii do nich. Po drugie, wydaje mi się, że to właśnie stawianie jednej ekipy ponad drugą byłoby w mojej sytuacji pewnym przejawem braku lojalności. Poza tym – obu zespołom kibicuję z tych samych powodów i mniej więcej tak samo długo. Dlatego zwyczajnie nie widzę powodu, dla którego jeden z nich miałbym lubić bardziej, niż drugi.

Oczywiście w czwartek po rewanżowych półfinałach nie mogło zabraknąć też innego wątku. „To komu będziesz teraz kibicował w finale, cwaniaku?” – z przyjaznym, ironicznym uśmiechem zagadywali znajomi. Niektórzy z nich wiedzieli, jaka padnie odpowiedź, ale ci, którzy nie wiedzieli, znów mogli być zdziwieni. „Nikomu” – za każdym razem stwierdzałem. Bo też istotnie, w finałowym pojedynku nie będę po jednej ze stron. Dlaczego? Bo nie muszę. Kto powiedział, że w każdym meczu trzeba mieć swojego faworyta? W tym jednym przypadku to, kto wygra, a kto przegra, nie ma dla mnie znaczenia. Chcę po prostu cieszyć się tym przeżyciem i obejrzeć świetny mecz. Ktokolwiek wygra, będę szczęśliwy, bo przecież wygra moja ukochana drużyna. Druga, co prawda, będzie schodziła z boiska pokonana, ale cóż – to jest to jedyne ograniczenie mojej radości, którego żadną miarą nie mogę usunąć. Dlatego zwyczajnie się na nim nie skupiam.

Wiem też, że niektórzy mimo wszystko postrzegają takie rozdzielanie sympatii między dwa kluby negatywnie. Słyszałem już różne argumenty, m.in. taki, że kibicowanie więcej niż jednej drużynie jest formą oportunizmu. Jednym nie idzie? Spoko, są przecież jeszcze drudzy, chwilowo przerzucę się na nich. Będę wspierał tych, którzy akurat odnoszą sukcesy, a tymczasowo olewał tych, którzy zbierają baty od mocnych rywali. Cóż – nieprzekonanych do mojej argumentacji pewnie i tak nie przekonam. Mogę tylko zauważyć, że gdy zaczynałem kibicować obu drużynom, nie czyniłem tego z oportunizmu – nie takie rozważania mną wtedy kierowały. Po pierwsze dlatego, że jako mający może z 10 lat brzdąc, nie zwracałem wielkiej uwagi na koncepcję oportunizmu. Po prostu patrzyłem na grę. Po drugie dlatego, że metoda kibicowania polegająca na „leceniu z wiatrem” moim zdaniem zabijałaby część radości z tegoż kibicowania. Gdy „Twoja” drużyna to zawsze ta zwycięska, sukcesy mogą łatwo spowszednieć, a z czasem przestać tak cieszyć. Im dłużej zaś musisz czekać na tę główną wygraną, tym większa radość i satysfakcja z niej płynąca. Dlatego niezależnie od mojej rozdwojonej sympatii, Potrójna Korona United stała się fantastycznym przeżyciem, podobnie, jak zwycięstwo Barcelony w Lidze Mistrzów w 2006 roku, po 14 latach od poprzedniego jej triumfu w tych rozgrywkach (wtedy jeszcze noszących inną nazwę). A skoro to nie oportunizm był swego czasu moim motywem przewodnim w wybieraniu ulubionych drużyn, nie widzę powodu, by teraz wstydzić się tych swoich upodobań tylko dlatego, że ktoś widzi w nich pójście na łatwiznę.

Niezależnie od wszystkiego mogę szczerze powiedzieć, że finał, który za niespełna tydzień zostanie rozegrany w Rzymie, będzie urzeczywistnieniem mojego dziecięcego marzenia. I choć nawet ten mecz – tak przeze mnie wyczekiwany – wcale nie musi spełnić moich wygórowanych oczekiwań, przez te kilka pozostałych do finału dni będę nadal żył tym marzeniem. Gdy czekało się na coś tak długo, nie można tuż przed metą zrezygnować, mówiąc: „Ale to i tak nie wyjdzie”. Przekonał mnie o tym rewanż na Emirates Stadium, gdy United ze sporą lekkością wpakowali „Kanonierom” 3 gole, i przekonała mnie o tym bramka Iniesty, która – zasłużenie czy nie – dała „Dumie Katalonii” awans do finału. W obu drużynach drzemią niesamowite, bezprecedensowo wielkie potencjały ofensywne. Teraz jedynym, co jest potrzebne, aby finałowy pojedynek stał się niezapomnianym spektaklem, jest wola obu stron. Choć bardzo nieśmiało, to jednak gdzieś, w zakamarkach mojej dziwnej mózgownicy kołacze się wiara w to, że nie doznam rozczarowania. Że moje wieczne lamenty o „finale marzeń” między Manchesterem i Barceloną okażą się mieć w sobie ziarno prawdy. A jeśli tak się stanie, to zapamiętajcie, moi drodzy: gdy w czwartkowy poranek wytrzeźwiejecie po piłkarskim upojeniu doznanym poprzedniego wieczora, będziecie wiedzieli – ten mecz zapamiętacie na zawsze…

Przewiń na górę strony