Nie przegap
Strona główna / Manchester United / Subiektywny przegląd kolejki – 10/11 stycznia

Subiektywny przegląd kolejki – 10/11 stycznia

Subiektywny przegląd kolejki - 10/11 stycznia
Chciałbym powitać bardzo serdecznie wszystkich czytelników Redloga w czymś, co, mam nadzieję, stanie się regularną oraz integralną częścią tego bloga. Ponieważ zapewne wszystkich nas interesuje to, co dzieje się na boiskach angielskiej Premiership postanowiłem rozpocząć cykl artykułów podsumowujących każdą kolejkę angielskiej ekstraklasy. Jednakże biorąc pod uwagę, że podobnych zestawień jest w sieci cała masa, postanowiłem skoncentrować się na subiektywnym podsumowaniu każdego meczu, czyli na sprawach, których bieg ma wpływ na naszą drużynę, zatem jej pozycję w tabeli.

Skupię się na poczynaniach zespołów, które pozostają w ścisłej rywalizacji z Czerwonymi Diabłami o tytuł. Zapraszam zatem serdecznie do, miejmy nadzieję, ciekawej dla Was lektury, a także do komentowania, które pomoże mi odpowiednio ukształtować cykl aby spełniał przede wszystkim Wasze oczekiwania.

Zacznę od meczu, którego wynik może specjalnego wpływu na sytuację Manchesteru United w tabeli nie miał, jednakże dla mnie niesie ze sobą coś ciekawego. W tym spotkaniu drużyna Middlesbrough grała u siebie z Sunderlandem. Pojedynek może być o tyle ciekawy, że ta pierwsza drużyna regularnie psuła humory kibicom United w ostatnich paru sezonach, potrafiąc nawet wygrać z Czerwonymi Diabłami. Z drugiej strony, w Sunderlandzie gra obecnie były zawodnik United, swojego czasu bardzo perspektywiczny skrzydłowy, Kieran Richardson, który de facto zasłynął również tym, że zdradzała z nim swego chłopaka ówczesna dziewczyna Freddiego Ljungberga… Przejdźmy jednak do meritum. Sam mecz niczym ciekawym nie zapisał się w pamięci kibiców.

Pierwszego gola dla Boro strzelił Afonso Alves w 45 minucie. Było to pierwsze trafienie Brazylijczyka od października ubiegłego roku, choć w zeszłym sezonie radził on sobie bardzo dobrze. Sunderland postanowił jednak nie stać w miejscu i próbował wykorzystać nieporadność przeciwników. Wyrównująca bramka padła po nikłej urody uderzeniu z kilku metrów, którym piłkę do bramki wepchnął Jones. Mimo usilnych starań obu drużyn żadna bramka nie padła i mecz zakończył nieciekawym remisem. Konkluzja dla United – Boro chyba już nie takie jak kiedyś, ulga…

Middlesbrough v Sunderland

Kolejnym spotkaniem, po którym kibice lubiący szybką, ofensywną grę powinni zażądać zwrotu pieniędzy za chociażby część biletu było spotkanie Srok z Młotami. Mimo faktu, że padły w nim aż cztery bramki, przez większość czasu obie drużyny bardziej koncentrowały się na rozbijaniu akcji rywala, niż na kreowaniu własnych. Co jednak najciekawsze, mimo, że po grze obu z nich można było wywnioskować, iż zarówno zawodnicy Newcastle jak i West Ham założyli sobie za cel aby nie dać sobie wbić piłki do bramki, nawet to im specjalnie dobrze nie wychodziło. Sroki na prowadzenie wyprowadził były Scouser, Michael Owen, po strzale z 19 minuty. Jednakże 10 minut później do remisu doprowadził także były zawodnik LFC, Craig Bellamy.

Na początku drugiej połowy kilka okazji miały ponownie Młoty, aż w końcu udało się strzelić gola Carltonowi Cole, który umieścił piłkę w bramce obok interweniującego ofiarnie Shay’a Givena. W 79’ doszło jednak do wyrównania, a piłkę do siatki skierował Carroll. Mecz, jak już wspomniałem, niczym nie zachwycił, a był jedynie marnym pokazem słabej defensywy oraz ofiarnego, szybkiego ataku. Dawno minęły już czasy, kiedy pojedynki Diabłów ze Srokami były hitami sezonu a obie drużyny wałczyły do ostatniej kolejki o zwycięstwo w Premier League. Mimo, że był to 300 mecz Premier League rozegrany na stadionie St James’ Park niczym ciekawym nie zachwycił. Po spotkaniu obaj menedżerowie będą zastanawiali się raczej nad tym, kogo ze swojej kadry sprzedadzą, gdyż z informacji, które przenikają do mediów, wynika, że wiele bogatych klubów jest zainteresowanych kupnem ich najlepszych zawodników. Konkluzja dla United – przykro mi, ale nadal jedynie pozostają wspomnienia.

Newcastle v West Ham

Przejdźmy jednak do czegoś ciekawszego. Chodzi tu mianowicie o spotkanie Arsenalu z Boltonem. Kanonierzy nie spisują się w tym sezonie tak dobrze, jak w zeszłym, ale Profesor nie daje za wygraną twierdząc, że jego drużyna ma nadal szanse na zwycięstwo w Premier League, co więcej, wierzy nawet, że będą w stanie wygrać LIGĘ MISTRZÓW. Moim skromnym zdaniem ktoś powinien sprowadzić Francuza na ziemię i powiedzieć mu prosto w twarz, że jego sposób tworzenia drużyny po prostu się nie sprawdził. Wróćmy jednak do samego spotkania, które przypominało większość, jakie ARSEnal rozegrał do tej pory w bieżącym sezonie. Tak jak wcześniej, męczyli się niewspółmiernie do rezultatu przez cały mecz, gdy całymi seriami, raz po raz bramkę Boltonu atakowali RvP oraz Ade. Żaden z nich nie potrafił jednak posłać piłki do siatki. Gra Boltonu sprowadzała się do rozpaczliwej obrony „korzystnego” bezbramkowego rezultatu, co w sumie byłoby heroicznym wyczynem patrząc, co wyprawiał przed bramką Jaaskalainena Robin van Persie. Byłoby, gdyby Wenger w 74 minucie nie wpuścił na boisko Niklasa Bendtnera, który potrzebował zaledwie dziesięciu minut, aby dokonać to, czego przez przeszło osiemdziesiąt minut nie dokonali jego rówieśnicy z zespołu z północnego Londynu.

Dobra wiadomość dla londyńczyków jest taka, że już takich spotkań nie przegrywają w końcówkach. Taka sama wiadomość płynie także dla Manchesteru United gdyż Arsenal nadal męczy się ze średniakami. Nie ma zatem większego znaczenia to, że Kanonierzy potrafili wygrać zarówno z Chelsea, jak i z broniącymi tytułu Czerwonymi Diabłami, gdyż tracąc punkty z zespołami przeciętnymi, co zapewne nadal będzie miało miejsce, mają nikłe szanse aby zagrozić czołówce tabeli ligowej. Konkluzja dla United – nihil novi.

Steven Gerrard

Wszystko mówiąca mina Stevena Gerrarda po bezbramkowym remisie z Stoke City na The Britannia Stadium

Ostatnim spotkaniem, jakie rozgrywane było w pierwszy dzień 21. kolejki, było spotkanie lidera (że też mi to w ogóle przez gardło przechodzi) z Liverpoolu z beniaminkiem z Britannia Stadium – Stoke City. Doczekaliśmy się obecnie takich czasów, że niektórzy zaczynają z zazdrością patrzeć na naszych sąsiadów zza miedzy zupełnie jakby zapominali, że ta drużyna nie zdobyła tytułu mistrza Anglii od osiemnastu (sic!) lat, w którym to czasie, Diabły sięgnęły po to trofeum aż dziesięć razy. Cóż, każda passa się kiedy kończy, nawet ta najgorsza, ale do końca sezonu jeszcze dużo czasu. Powiem szczerze, że nie będę żałował jeśli tabela będzie wyglądała jak teraz nawet do przedostatniej kolejki, jeśli pod koniec maja okaże się, że ostatecznie to United wyjdą z tegorocznej rywalizacji zwycięsko.

Okazało się bowiem, że LFC wcale nie jest takie straszne, z resztą nie pierwszy raz w tym sezonie. Zespół z nad rzeki Mersey zaliczył już kilka wpadek w tym sezonie, dzięki czemu rywalizacja jest nadal otwarta. Podobnie było także i w tym spotkaniu. Jak wielu komentatorów podkreśla, Stoke zasłużenie wyszło ze spotkania z remisem, bowiem ich przeciwnik bił kolejne rekordy nieskuteczności. Przez cały mecz nie udało się Liverpoolczykom wypracować znaczącej przewagi, czego oczywistą konsekwencją był brak strzelonej bramki. Kilka razy LFC udało się w ciągu meczu stworzyć zagrożenie, jednakże nie na tyle, aby zdobyć bramkę. Z drugiej strony boiska ciekawie „chojraczył” sobie Pepe Reina, którego popisy niemal doprowadziły do utraty bramki.

Wszyscy doskonale pamiętamy jego wyczyny z zeszłego sezonu, kiedy to po jego dwóch fatalnych błędach i jednym genialnym strzale Naniego wygraliśmy z LFC na Anfield Road strzelając trzy bramki. Co więcej, Ryan Shawcross zdołał zdobyć jedynego gola w spotkaniu, jednakże sędzia nie uznał bramki uzasadniając decyzję spalonym. Wierzę w decyzję sędziego, gdyż znając realia „portowego miasta”, nie byliby w stanie ustawić meczu (taki żart, dla kumatych). Co więcej, kilkukrotnie na bramkę Reiny uderzali inni piłkarze gospodarzy, ale mimo, że ich akcje wyglądały na bardziej poukładane, skutek był ten sam, czyli żaden.

Rozmiar bezsilności Beniteza w tym meczu podkreśliło wprowadzenie powracającego do zdrowia Torresa za przeciętnie grającego Alberta Rierę. O ile ten drugi może uznać pierwszą połowę sezonu w swoim wykonaniu za udaną, o tyle jego rodak nie nawiązuje chociażby w najmniejszym stopniu do rewelacyjnego pierwszego sezonu w lidze angielskiej. Tak naprawdę, Liverpool jedynie dwa razy prawdziwie zagroził bramce Stoke. W 67. minucie piłka bita z wolnego przez Gerrarda wywołała spore zamieszanie pod polem karnym gospodarzy, jednakże to zawodnicy w czerwonych strojach bardziej się pogubili i „Samigol” Hyypia ostatecznie posłał piłkę Panu Bogu w przysłowiowe „okno”. Druga sytuacja miała miejsce sześć minut przed końcem spotkania, kiedy to „Captain Fanatstic” (to chyba jakiś żart?) uderzył piłką z wolnego w poprzeczkę. Jeszcze jedna akcja była, też „Steviego”. W słupek. Już w samej końcówce.

Stoke City V Liverpool

Reasumując, biorąc pod uwagę wygraną United z Chelsea, istnieje szansa, że po wygraniu zaległych meczów United może znaleźć się na fotelu lidera, co niewątpliwie będzie dla Nas, „Manców”, powodem do dumy i mam nadzieję, że większość niedowiarków zacznie ponownie wierzyć w swoją drużynę i dopingować ją jak należy! Konkluzje dla United – czyżby miał to być pierwszy przystanek na drodze do zepchnięcia Scouserów z góry tabeli?

Przewiń na górę strony