Bardzo, bardzo się cieszę, że wszystko powraca do normy. Oczywiście, uwielbiam wakacje, bo to czas odpoczynku i wolności. Jednak zawsze brakuje mi wtedy spotkań ukochanej drużyny, niesamowitych emocji związanych z każdym starciem. Idealnym rozwiązaniem jest tylko miesiąc sierpień – wolne od szkoły i mecze z udziałem United, to dla mnie słodkości.
Bo to już ponad dwa miesiące odkąd United mierzyło się z Chelsea. 19 maja, zakończenie sezonu dla Czerwonych Diabłów. Rozpoczęcie nowego – 2007/2008 to będzie takie moje małe 10-lecie z drużyną prowadzoną przez sir Alexa Fergusona, i znowu mecz z The Blues. Pozostało jeszcze trochę czasu, ale to będzie naprawdę wielkie boom. Na pewno nie tylko dla mnie, ale również dla wszystkich kibiców piłki angielskiej. Hello i chyba nikt nie wątpi, że zwycięzca może być tylko jeden!
Usiądę wygodnie bądź mniej komfortowo na sofie, wezmę w dłoń pilota, włączę telewizor i będę z niecierpliwością czekał aż usłyszę znajomy głos… Otóż (tak myślę, taką mam nadzieję) Pan Twarowski ogłosi, że sezon czas zacząć! 10-letnia koszulka Giggsa powędruje w górę, a ust wypłynie jedno zdanie: „Glory, Glory Man United!”. Po chwili mignie przed oczami kolor niebieski, symbol wroga, którego należy unicestwić. Wtedy też wybrzmi okrutny ryk, porównywalny tylko do tego, jaki może wydać rozwydrzona bestia: „Sit down Mourinho!”.
Gorące pole bitwy – wulkan, który ma w przeciągu paru sekund buchnąć tym wszystkim, co było tłumione w okresie przygotowawczym. Bo jest i on, jest i on, przebije wszystko, nie patrzy na ujmujący obok zgiełk – gwizdek arbitra. Każdy, każdy wie, co to oznacza.
Elektryzująca atmosfera, drgawki na całym ciele. To jak mistyka, uczucie całkowitej jedności z drużyną. Serca, którym uświęca tylko jeden cel – podbić Europę. Linia startu jest tutaj.