29 maja po powrocie z uczelni byłam tak zmęczona, że położyłam się spać. Wstałam (tego samego dnia) o 19:00, zaczynały się Fakty, a ja poszłam pogadać z bratem. Zaspana i potargana weszłam do niego do pokoju, a on trzymał coś za plecami i powiedział, że przeprasza, że tak późno, ale ma dla mnie spóźniony (o dwa tygodnie) prezent urodzinowy. Następnie wyciągnął zza pleców dłoń z szalikiem Lechii/reprezentacji Polski (o jakim zawsze marzyłam), a na szaliku widniał jakiś papierowy prostokąt. Zaspana przyjrzałam się bliżej prostokątowi, podniosłam oczy na brata, z powrotem na prostokąt i znów na brata.
– Co to jest?!
– No sama zobacz – powiedział brat
– To chyba nie jest… Nie, powiedz mi to sam, bo nie uwierzę.
– Siostra, jedziemy na Euro, więc układaj sobie wszystko, bo wyjeżdżamy 10 czerwca :-)
I tak usiadłam z wrażenia na tapczanie i w swoje szczęście nie wierzyłam do samego wyjazdu, a właściwie do momentu, kiedy postawiłam stopę na dworcu autobusowym przy Erdbergstrasse we Wiedniu.
Dużo spraw było takich, że właściwie do samego końca ważyło się, czy pojadę tam, czy nie, ale tu pisać o tym nie będę. W każdym razie doszła jeszcze kwestia studiów, gdyż w sesji wypadł mi cały tydzień na naukę ośmiuset stron do egzaminu, lecz ostatecznie stwierdziłam, że podpisuję się pod tym, co mówi mój brat, a mianowicie, iż „dla takiego wydarzenia można spisać egzamin na straty i zdać go we wrześniu”. I chyba miał rację.
Podróż była długa i męcząca – boję się latać samolotami, mój brat także, więc postanowiliśmy udać się tam autokarem. Z Gdańska wyjechaliśmy o 5:30, na miejscu zaś byliśmy o 1:00 w nocy, więc gdy dotarłam do Wiednia, byłam zmęczona niesamowicie. Doszłam do hotelu i położyłam się spać. I tak upłynął poranek i wieczór dnia pierwszego.
Dzień drugi postanowiliśmy poświęcić na szybkie zwiedzanie Wiednia. To ogromne miasto, ale komunikacja taka, że Polacy powinni uczyć się od Austriaków. Metro zgrane idealnie, jeżdżące co 3-5 minut, dojechać można wszędzie i bez problemów. Czasami gubię się u mnie w Gdańsku, kiedy muszę dojechać gdzieś na peryferie, bo trudno zgrać autobusy czy tramwaje – we Wiedniu nie mieliśmy najmniejszych problemów z poruszaniem się metrem, mimo że byliśmy tam przecież po raz pierwszy. Nie będę opisywać oczywiście tego, co widziałam, jakie wrażenie na mnie to zrobiło, bo od tego macie, moi Drodzy, przewodniki. Ja skupię się na tym, że Austriacy byli do Euro2008 przygotowani świetnie: ile było sklepów z pamiątkami nawet nie liczyłam. Jedno rozczarowanie: język angielski. Na mieście nie sposób właściwie porozumieć się po angielsku. Było to dla mnie zadziwiające, gdyż tylko Polacy faktycznie kładą nacisk na to, by być poliglotą. Dogadać się czasami szło, ale spotkałam może 2-3 osoby, z którymi rozmawiałam po angielsku naprawdę płynnie – reszta 0,5/3 angielski, 2/3 niemiecki, 0,5/3 na migi. Wielki plus to to, że Austriacy są społeczeństwem tak zróżnicowanym, iż nie spotkaliśmy się z przejawem jakiejkolwiek niechęci wobec nas, mimo że chodziliśmy normalnie w szalikach Polski.
Tego też dnia na godzinę 18:00 udaliśmy się do strefy kibica (FanZone) na głównym mieście. To było zorganizowane fantastycznie: siedem ogromnych telebimów, wielki wydzielony plac (łącznie z parkiem, ławeczkami), a na placu oczywiście punkty gastronomiczne (pizza, piwko, kebaby itd.), stewardesy dające pamiątkowe opaski z okazji Euro2008, mapki parku kibica, broszurki dotyczące Euro. Plac był zorganizowany na tyle dobrze, że gdzie się nie stanęło, tam zawsze było widać jakiś telebim. W Polsce niewątpliwie wydzielenie takiego terenu spotkałoby się z protestami, jako że tam po prostu zamknięto kilka głównych ulic obok Belwederu, ratusza miejskiego itp., także poniekąd zakłócono przejazd nie tylko samochodów, ale i tramwaju. Jakkolwiek, mecz Czechy – Portugalia był „piknikiem” w porównaniu do tego, co działo się później. Grupa kibiców z Portugalii z flagami na plecach, w barwach narodowych, którzy skandowali głośno „Portugal!!” oraz porównywalna grupa czeskich fanów dopingująca swoją drużynę. Euforia na placu jako taka była po każdej bramce. Ale prawdziwy koncert kibiców zaczynał się… w końcówce meczu Portugalczyków. Wtedy na plac zaczęli napływać Turcy – napływać całymi wielkimi gromadami, rodzinami, z flagami, racami, i… silnymi gardłami wrzeszczącymi „Turkiye!!”. W mgnieniu oka plac stał się czerwony – Turcy bawili się naprawdę świetnie, gdyż non stop skakali, krzyczeli, klaskali, tupali, twarze, włosy mieli pomalowane, mężczyźni nawet na „klacie” mieli niekiedy narysowaną swoją narodową wielką flagę.
Ja nie lubię Turków – przyznaję oficjalnie, że ten kraj nieraz wywoływał u mnie ksenofobiczne reakcje (podobnie jak muzułmanie po licznych zamachach europejskich). Ale to, co oni robili na placu sprawiło, że chociaż trochę ten naród polubiłam, bo sprawiali wrażenie ludzi fantastycznych, choć – co prawda – również fanatycznych. Tam naprawdę zrozumiałam, jak wielkimi są patriotami – daliby się zabić za swój kraj, podobnie jak wielu Polaków za Polskę i za to mam do nich wielki szacunek. No ale trochę zeszłam z tematu. Nie dziwię się w każdym razie, że pisano, iż po pierwszym meczu Turków, kiedy były zadymy na mieście, było podobno 200 tysięcy – wierzę w to.
Po tym, co się działo na placu, gdzie było ich, zaledwie, około 1500 – wierzę. No ale nieważne – do końca meczu nie zostałam, a więc niestety nie widziałam również jak cieszyli się ze zwycięstwa, ale nie wątpię, że euforia była niewyobrażalna. W każdym razie – Austriacy kochają piłkę nożną, gdyż ulice były opustoszałe, gdy był mecz, oczywiście za wyjątkiem strefy kibica, która była pełna prawie po brzegi. My zaś tego samego dnia pojechaliśmy wcześniej na stadion Ernsta Happela, żeby w ogóle zobaczyć go normalnie w dzień przed meczem. Wrażenia na nas tak ogromnego, jak się spodziewaliśmy, nie zrobił. Ot stary moloch w pistacjowych barwach… Zwykły duży stadion i nic więcej. Zrobiliśmy sobie przed nim kilka zdjęć, dopadła nas dość mocna burza i szliśmy do metra, bo na sam stadion wejść nie było można. Ja osobiście szłam na… boso, bo nogi miałam obtarte od klapek, a ulice we Wiedniu są tak czyste, że bez problemu na bosaka można sobie chodzić :-) Metrem na FanZone, z FanZone do hotelu. Tak upłynął wieczór i poranek – dzień drugi.
Dnia trzeciego kupowaliśmy różne pamiątki i duperelki dla znajomych, rodziny itd. I już wtedy Wiedeń był „polsko” biało-czerwony. Co mnie zdziwiło to to, że austriaccy sklepikarze wywieszali przed swoimi sklepami flagi… polskie. Nie wiem, czy to chwyt marketingowy, czy gościnność, ale sporo ich było przed sklepami. I naprawdę – ulicami przemieszczali się ludzie z białymi orłami, słychać było co krok mowę polską i nikt się po chwili nie dziwił, że obok stoi Polak. Zero agresji ze strony Austriaków. Wręcz przeciwnie – ludzie często pytali, czy jesteśmy Polakami, serdecznie się uśmiechali, byli bardzo mili.
Raz tylko zdarzyło mi się, że, kiedy szłam z szalikiem na szyi, Austriak wyartykułował dźwięk podobny do charknięcia/plunięcia po spojrzeniu na szalik. Ale wzorku oczywiście nie opuściłam i dumnie szłam po Wiedniu. Więcej ans nie było – wiadomo: kibice austriaccy na nasz widok (głównie szkolne wycieczki austriackie) śpiewali „Immer wieder, immer wieder Osterreich”, ale bez żadnych chamskich gestów itp. Pojechaliśmy więc na stadion Rapidu Wiedeń, bo podobno stadion Austrii Wiedeń przypomina nieco ten Groclinu, więc uznaliśmy, że lepiej zobaczyć Rapid. To był z kolei wielki, betonowy, „komunistyczny” moloch. Naprawdę duży, ale nie za ładny. Zdenerwowało nas to, że nikt we Wiedniu nie wpadł na to, że polscy kibice będą chcieli zobaczyć stadion miejscowej drużyny/drużyn i ochrona na stadion po prostu nie wpuszczała (na stadion Austrii Wiedeń także). Nie dało się ich przebłagać, żeby choć na chwilę wejść i zrobić sobie fotkę, a następnie wyjść. Panowie nieustępliwi, niektórzy agresywnie, niektórzy normalnie, odpowiadali, że wejść nie można, demonstrując, że brama jest zamknięta (i nieważne, że w kieszeni mieli do niej klucz). W każdym razie sklepik mieli dość fajny, ale polskie sklepiki kibicowskie nie odbiegają już standardem od tego, w którym byliśmy.
W galerii możecie zobaczyć fotki również z tego właśnie miejsca. Stamtąd pojechaliśmy pokręcić się po mieście jeszcze i znów do FanZone, by zobaczyć mecz Niemców, którzy jak zwykle cholernie dumnie paradowali po mieście. Byłam za Chorwatami, choć lepszy wynik byłby, gdyby to Niemcy wygrali lub gdyby był przynajmniej remis. No ale w tym wypadku nie umiem przemóc się tak, jak zrobiłam to w kierunku Turków. Zjedliśmy coś z bratem w tejże strefie przed meczem – dokładnie pizzę u Turka, gdzie jeden z ekipy przygotowującej jedzenie ostentacyjnie na widoku klienta zaraz przed lustrem dbał o wygląd swojej buzi, a dokładniej… wyduszał sobie pryszcze i wągry. Mi się odechciało jeść, ale brat był twardszym zawodnikiem widać ;-) Stamtąd zaś po pierwszej połowie poszliśmy na metro i pojechaliśmy już na Ernst Happel Stadion.
Po drodze dowiedziałam się, że we Wiedniu jest przynajmniej 40 tysięcy polskich fanów. Jednakże i tak zaskoczył mnie widok fali kibiców pod stadionem, na której tle stoję na jednym zdjęciu. Z wejściem nie było problemów – bramek było na tyle dużo, że właściwie nie trzeba było stać w kolejce. Cyrk zaczął się w momencie, kiedy nie mogłam wnieść… aparatu fotograficznego. Jeden ochroniarz mnie cofnął pokazując tablicę z przekreślonym aparatem fotograficznym. Wybuchnęłam śmiechem tłumacząc mu, żeby nie robił sobie jaj, bo przecież na takim meczu zawsze robi się zdjęcia! Brat również się z nim wykłócał, ale Bogu ducha winny ochroniarz tłumaczył, że to są przepisy… UEFA i on nic zrobić nie może. Próbowałam więc (jak typowy Polak ;-) ) przemycić aparat pod bluzką. Niestety, może gdybym była trochę grubsza, albo miała większy biust, to motyw by się udał, ale druga pani ochroniarz (już przy innym wejściu) w ostatniej chwili przez przypadek uderzyła ręką w aparat i kazała oddać go do depozytu tłumacząc, że mogę rozkręcić aparat i rzucać częściami na boisko…! Byłam wściekła tym bardziej, że zwykłe aparaty takie „płaskie”, małe, wnosić było można.
No ale oddałam do depozytu i zostałam z telefonem w kieszeni, ale wszyscy wiemy, że aparat w telefonie to zupełnie inna bajka, niż zwykła cyfrówka. Druga sprawa, że brat chciał wziąć mały aparat, więc gdy się okazało, iż mojego mieć nie możemy, to myślałam, że mnie zabije. Wpadłam jednak na pomysł, że odkręcę obiektyw, który mam tylko po to, by zakładać soczewki UV itp. (tzn. zoom w aparacie samym w sobie). I oczywiście okazało się, że po odkręceniu obiektywu aparat (wielkości prawie dwóch pięści) wnieść mogę bez problemu. TOTALNY BEZSENS. No ale cóż, dla mnie dobrze. Przy stadionie w każdym razie były porobione punkty z oficjalnymi sklepikami Euro2008, w których ceny spadły średnio o 5 euro po zakończeniu spotkania. Ale i w sklepikach kolejna paranoja – jako że MasterCard jest sponsorem mistrzostw, w tych sklepikach terminale na karty płatnicze przyjmowały tylko MasterCarda… Brat więc nie mógł zapłacić za koszulkę kartą Visa, co dla mnie w XXI wieku i przy tak wielkiej imprezie sportowej jest po prostu skandalem. Wcześniejsze wrażenia co do stadionu (niezbyt entuzjastyczne), minęły u mnie wraz z wejściem na trybuny. Żałuję, że nikt nie zrobił mi zdjęcia mojej miny – oczy miałam ogromne i dopiero dotarło do mnie gdzie ja jestem, co ja tu robię, jakie przedstawienie będzie tu rozegrane.
TO BYŁ dla mnie TEATR MARZEŃ. Wcześniej nawet nie marzyłam o bilecie na urodziny – sadziłam, że brat kombinuje coś związanego z Manchesterem United, dlatego to, że byłam w Austrii, we Wiedniu, na stadionie Happela, na meczu Austria – Polska, dotarło do mnie dopiero, gdy to zobaczyłam. Stadion zapełniony polskimi flagami – tak można było rozróżnić, gdzie są Polacy, a gdzie Austriacy. Atmosfera na trybunach – fantastyczna, duży telebim z meczem Chorwacja – Niemcy.
Porobiliśmy sobie kilka fotek i czekaliśmy na rozpoczęcie meczu. Choć siedzieliśmy w czwartym rzędzie od dołu, to stadion był tak zrobiony, że widoczność była bardzo dobra, a bliskość do murawy pomimo to, że stadion nie jest przystosowany wyłącznie do piłki nożnej, była zaskakująca (na kilku zdjęciach możecie zobaczyć jak na lekkim zoomie było można sfotografować zawodników). Kiedy zaczęto grać hymn, wszystkie szaliki uniosły się do góry i cały stadion ryknął Mazurka Dąbrowskiego – dla mnie osobiście było to niezwykle podniosłe i wzruszające być tam, śpiewać dumnie hymn mojego kraju. Coś przepięknego, niesamowicie dumnego, podniosłego. Miłym zaskoczeniem było to, że nikt z Austriaków nie gwizdał, nie buczał na naszym hymnie – tak samo równie miłe było, że żaden głupek z Polski nie zaczął gwizdać na ich hymnie, tylko rozległy się brawa w trakcie jego odgrywania. Bardzo miłe zaskoczenie dla mnie. No i teatr się rozpoczął. W pierwszej połowie siedziałam za bramką Boruca, więc z czystym sumieniem mówię, że czynił cuda w bramce. Dosłownie: cuda. Z równie czystym sumieniem powiem, że Webb we wielu wątpliwych sytuacjach odgwizdywał faule na korzyść Austriaków – jeszcze do brata mówiłam, że trochę pomaga gospodarzom, ale to normalne w takich sytuacjach. Z kolei gdy nasi byli „koszeni” przez Austriaków (czasem dużo brutalniej), to w ogóle nie reagował.
Robiliśmy fantastyczny doping na trybunach – nie wiem, czy w telewizji było to słychać, ale tam było naprawdę bardzo głośno i radośnie, bo nawet Boruc i Krzynówek nam klaskali i zagrzewali do dalszego dopingu. Przede mną stało zaś dwóch niespełnionych „młynarzy” jeden około czterdziestki, drugi grubo po czterdziestce, którzy podnieceni niesamowicie krzyczeli coś i rozglądali się nerwowo, kto podłapuje, a kto nie, doprowadzając mnie tym samym swoim komizmem do łez. Inna sprawa, że oni traktowali to, co próbują robić śmiertelnie poważnie :-D No ale jak stwierdziliśmy: tacy ludzie też są w pewien sposób potrzebni. Pierwsze 30 minut Polaków – nie będę oryginalna – fatalne. Jak sami na pewno wiedzieliście, nie grali kompletnie nic.
Zastanawialiśmy się z bratem nad tym, jak to się stało, że Polacy w ogóle są na Euro. Zero techniki, zero szybkości, zero dokładności, myślenia, pomysłu, czegokolwiek. Nawet ambicji nie było widać. Dlatego bramka Rogera… Bramka Rogera to była istna euforia – nie tylko w Waszych domach. Na stadionie ludzie rzucali się na siebie z radością, krzyczeli wniebogłosy, ja wyskoczyłam tak wysoko jakbym miała sprężyny pod stopami, mój brat krzyczał i krzyczał… To jest nie do opisania – czegoś takiego niestety nie da się przeżyć przed telewizorem. Niestety, bo sama bym chciała przeżyć to kiedyś jeszcze raz. W domu człowiek biega, skacze, drze się, ale nie ma wokół siebie 20 tysięcy rodaków, którzy robią dokładnie to samo. Nie wiem, czy był tam spalony – eksperci w TV i Austriacy mówią, że niby był – ja nie wiem. Wiem, że Przegląd Sportowy oświadczył, iż spalonego nie było. W każdym razie jeśli był, to pomyłka sędziego, a spalony nie był tak perfidny jak w meczu Holendrów. No ale nie samą bramką żyje człowiek – dziwiło mnie, że Leo nie postanowił zmienić Smolarka, który jest wyraźnie bez formy, ba, bez formy to on był już z Niemcami. Wielki szacunek dla niego – bardzo go lubię jako zawodnika (nie za wygląd wcale), wiele dał reprezentacji w eliminacjach, ale trzeba czasem na chwilę powiedzieć „pas”. W tej chwili lepszy byłby zawodnik nieco niższej klasy, ale w pełni gotowy i ze świetną formą, niż zawodnik światowej klasy bez formy.
Ebi miał mnóstwo sytuacji i prorokowałam, że w końcu strzeli, ale niestety kobieca intuicja zawiodła mnie tym razem, choć nie do końca. Bardzo chciałam cały mecz, aby było dwa do zera. Jak mówiłam bratu, to już by było bezpieczne w razie głupiego faulu, nie odgwizdania spalonego dla Austriaków, w razie czegokolwiek jesteśmy wtedy bezpieczni o jedną bramkę. Zapomniałam, że Saganowski był na boisku – był dla mnie zupełnie niewidoczny. Zmiany niestety pomimo licznych okazji nie dały nam kolejnej bramki jak wiecie. W 87. minucie na trybunach Polaków zabrzmiało gromkie „Aufwiedersehen, aufwiedersehen, Austria, Austria, aufwiedersehen!”, a brat powiedział do mnie, że chyba za szybko – ja też tak czułam. Ale darliśmy się. Darliśmy nieprawdopodobnie. Zdziwiło nas niesamowicie powtórzenie rzutu wolnego – nie widzieliśmy (nikt nie wiedział), dlaczego wolny został powtórzony, ale chyba nie powinno być powtórki. W każdym razie po drugim wolnym, gdy sędzia odgwizdał karnego, wszyscy złapali się do głowy, z niedowierzaniem patrząc na tę sytuację i wypatrując w telebimie powtórki akcji… której rzecz jasna Austriacy nie dali nam zobaczyć.
Czy to przypadek? Nie wiem. Nie wiem, bo nie mam pojęcia, czy tam był faul. Podobno Boniek powiedział, że gdyby ten faul interpretować jako karny, to w każdym ligowym meczu karnych powinno być ze dwadzieścia. Nie jestem osobą, która patrzy na meczu stronniczo – cieszę się na przykład, że gdy ManU strzeli ze spalonego, to później sędzia puści spalonego jakiejś drużynie. To jest dla mnie fair. Ale z miejsca, w którym siedziałam, faulu widać nie było. Nikt mnie nie przekona, że ten faul był. Austriacy też nie chcieli nas przekonać, że ten faul był, powtarzając go w zbliżeniu (inne sytuacje z meczu powtarzali normalnie na telebimie). To dla mnie wiele znaczy. Do końca wierzyłam, że Boruc obroni, ale nie dał rady. Mimo to ogromne brawa za to spotkanie – dla mnie to jeden z najlepszych bramkarzy w Europie, a na pewno najlepszy w Polsce i według mnie dawno takiego bramkarza nie mieliśmy. Webb nie wznowił nawet chyba spotkania po tym karnym – też przypadek? Trochę dużo tych przypadków, moi Mili. Ale nieważne – wynik jaki był, taki był.
Atmosfera trochę siadła, ale dziękowaliśmy zawodnikom dalej. Każdy chyba miał w głowie to, że jechał kilkanaście godzin po to, by „Łysy” nas oszukał. I w mojej opinii to właśnie zrobił. Po meczu można było chodzić sobie po całym stadionie. Depozyty nie zostały wyrzucone (o dziwo) na ziemię. Austriacy w Prater Park świętowali tak, jakby zostali Mistrzami Europy. Nie naśmiewali się z dumnie idących Polaków – chyba sami wiedzieli, że ten mecz nie był do końca fair. Ale, nie oszukujmy się, gdyby to Polska przegrywała 0:1 i Angol podyktowałby nam karnego, to skakalibyśmy z radości. Na 100%. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. I tak magiczny wieczór się skończył. Kiedy jechałam metrem na dworzec autokarowy, to jakiś Austriak posłał mi buziaka na drogę. Nie byli zarozumiali, pewni siebie, agresywni, prześmiewczy. Byli normalni. Dlatego nie czuję do nich niechęci. Czuję ogromną niechęć do Webba, który, według mnie, wypaczył ten wynik. Z drugiej strony mogliśmy sprawić, że nie miałby jak go wypaczyć, bo 2:0 to by było za wysoko, by podyktować dwa karne.
Polacy obudzili się po 30 minutach. Te kolejne kilkadziesiąt minut w meczu Polaków z Austrią było jednymi z najlepszych w ich wykonaniu, jakie miałam okazję oglądać. Łez po przegranej nie było. Ten karny był na tyle niewiarygodny, że wyparł jako taki żal i smutek, a pozostawił złość. Jednak jakkolwiek by nie patrzeć – warto było tam jechać około 20 godzin autokarem. Warto było tam być – i na stadionie, i na FanZone, i zobaczyć sam Wiedeń. Każdemu życzę, żeby przeżył kiedyś takie chwile, jakie ja przeżyłam, bo to są te chwile, dla których warto żyć, warto być Polakiem. Nie bawię się w kalkulacje, jak muszą w poniedziałek zagrać inni i my, by jeszcze się dostać do ćwierćfinału kosztem Niemców. Dla mnie odpadliśmy – trochę na własne życzenie, trochę nie. Umiemy grać dobrze, tylko musimy chcieć, mieć ambicje i sportową złość. W meczu z Niemcami tego nie mieliśmy. Z Austriakami już trochę lepiej, ale tu znów coś innego nam zagrodziło drogę. Trzeba było wbić im drugą – nie byłoby problemu. Ale trudno. Dumni po zwycięstwie, wierni po porażce. Mam nadzieję, że z Chorwatami choć dla honoru zagramy dobrze i składnie. Przed nami, mam nadzieję, kolejne wielkie turnieje, bo w Euro na razie gramy za słabo, żeby stanąć naprzeciwko tych największych drużyn.
Zachęcam do obejrzenia galerii :)