Nie przegap
Strona główna / Legendy: Sir Bobby Charlton – 17-latek, który stał się legendą.

Legendy: Sir Bobby Charlton – 17-latek, który stał się legendą.

Sir Bobby Charlton
W tym roku mija ponad pół wieku, odkąd stawiał pierwsze kroki na murawie Teatru Marzeń. Wtedy nikt nie przypuszczał, że stanie się tym najlepszym z najlepszych, że stanie się kimś, kto będzie ikoną, symbolem, idolem na wiele sezonów po tym, jak sam zawiesi już korki na kołku… I nawet teraz chyba nikt nie uwierzy, że kiedyś narodzi się kolejny Bobby Charlton.

Sir Bobby CharltonW Anglii zdobył wszystko, co tylko mógł w ciągu całej swojej kariery. Dla dzieciaków, które uczęszczają do szkółek piłkarskich, jest niezapomniany – przekazywany, jako jeden z bogów angielskiego futbolu, z pokolenia na pokolenie. Trudno by było znaleźć w Anglii kogoś, kto nie zna piłkarza o nazwisku Charlton. Sir Robert w 1966 r. został Mistrzem Świata, ale w klubie wywalczył dużo więcej – zdobył wszystkie możliwe trofea klubowej piłki i raz, w roku pamiętnego dla Anglików mundialu, został uznany za najlepszego piłkarza Starego Kontynentu. Trudno znaleźć kogoś równie utytułowanego.

Pomimo tylu wyróżnień, tylu sukcesów i takiej sławy, Charlton zawsze był zwyczajnym człowiekiem. Nie roztrwaniał pieniędzy, nie błyszczał kontrowersyjnie w mediach. Prowadził ustabilizowane życie, a jego jedynym nałogiem była i jest piłka nożna. A w tej kwestii potrafił zrobić wszystko – dryblować i strzelać równie perfekcyjnie. W historii piłki nożnej określa się go za pomocą kompletnych stwierdzeń: wdzięk, szybkość, atleta i piorun. Nazwałam te określenia najbardziej kompletnymi, ponieważ gra Charltona była synonimem maestrii. On zdawał się tańczyć z piłką na boisku, wykonując lekko piruety wokół obrońców i strzelając z niewiarygodną siłą z odległości nawet 28 metrów! Jednakże nigdy nie był typem zarozumialca. Wprost przeciwnie – jest uważany za dżentelmena futbolu, podobnie jak Marco van Basten. Nigdy nie stwarzał problemów szkoleniowcom, nie był kontrowersyjny, nie kwestionował decyzji sędziowskich. Za grę fair play do teraz stanowi model piłkarza doskonałego.

Można powiedzieć, że Opatrzność cały czas czuwała nad Sir Bobby’m. Jako jeden z nielicznych przeżył katastrofę w Monachium z 1958r., by później budować na nowo potęgę klubu z Old Trafford. Udawało mu się to, choć pamięć o kolegach, którzy już nigdy nie wyszli na murawę, zapisała się w sercach wszystkich ludzi związanych z Manchesterem United. Sam Charlton błyszczał na boisku, ale już nie tak samo. I bynajmniej nie chodzi o technikę, która pozostawała równie doskonała jak przed katastrofą. W Sir Bobby’m coś zgasło. Jakby część jego samego zginęła w tej katastrofie. Odnalazł jednak właściwą drogę i chciał grać, chciał dawać z siebie jeszcze więcej niż poprzednio, może dla pamięci kolegów – aby uczcić ich pamięć i budować dalej to, pod co oni wznieśli już fundamenty?

Sir Bobby CharltonNiedługo później Europa usłyszała o wielkiej trójcy. Nie było klubu, który nie odczuwałby respektu przez Lawem, Charltonem i Bestem, którzy swoją techniką niejednokrotnie ośmieszali obrońców z drużyn przeciwnych. Ale Charlton, pomimo tego że zdawał się być piłkarzem doskonałym, miał jedną słabą stronę, a była nią gra głową. Sam Eusebio po finale z Benficą Lizbona (która przystępowała do meczu jako faworyt) podbiegł pogratulować Sir Robertowi, gdy ten główkując po dośrodkowaniu Besta zdobył pierwszą bramkę dla Diabłów. Po tym wygranym finale Klubowego Pucharu Europy czuł prawdziwą, niezmąconą niczym euforię, zatopił się w szczęściu wraz z całą drużyną, a świadczyć o tym może fakt, że sam Sir Matt Busby zaśpiewał po nim do mikrofonu „What a Wonderful World”. Charlton nigdy nie zapomina o tamtym spotkaniu i właśnie ten mecz uważa za kluczowy w stworzeniu historii Manchesteru United.

Mimo swego niesamowitego talentu za najlepszego piłkarza, z którym miał okazję grać, uważa nie kogo innego jak… Duncana Edwardsa – to nazwisko podaje bez najmniejszego zastanowienia i zaznacza, że gdyby Duncan nie zginął w Monachium – stałby się najlepszym piłkarzem jaki kiedykolwiek narodził się w Anglii. Z ówczesnego składu uwielbia oglądać grę Paula Scholesa, ale za ideał gracza Czerwonych Diabłów uważał Roya Keane’a, o którym mówił, że jest piłkarzem w każdym calu pasującym do stylu ekipy z Old Trafford – cytując „Roy Keane IS Manchester United”.

Był fenomenem. Nie takim, jak inni legendarni zawodnicy z Old Trafford. Był zupełnie odrębnym piłkarzem – nieporównywalnym z żadnym jemu współczesnym. Zapisał olbrzymią kartę w historii Manchesteru – olbrzymią i niepowtarzalną – wypisaną złotymi zgłoskami, które na zawsze zostaną w pamięci fanów.

Moim zdaniem nie będzie drugiego Sir Roberta Charltona. Mogą być zawodnicy podobni, ale nigdy nie połączą wszystkich cech tego fenomenalnego piłkarza. Prasa angielska upatruje następcy Charltona (bez względu na pozycje na boisku) we Franku Lampardzie, Wayne’ie Rooneyu czy innych. Ale żaden z przytaczanych przez media zawodników nie jest w stanie udźwignąć swojej kariery, swojej sławy bez krzty pewności siebie. George Best zapytany, co sądzi na temat swojego klubowego kolegi, odpowiedział: „Nigdy nie widziałem piłkarza, który grałby z taką łatwością, z jaką on grał”. Następnie przytoczono ten oto cytat samemu Charltonowi, by wypowiedział się na temat superlatywy kolegi. Sir Bobby Charlton rzekł tylko „Miałem szczęście”. I oto jest właśnie cała legenda angielskiej piłki.

Przewiń na górę strony