Nie przegap
Strona główna / Legendy: Ole Gunnar Solskjaer

Legendy: Ole Gunnar Solskjaer

Legendy: Ole Gunnar Solskjaer
Ole Gunnar Solskjaer to postać dziwna w Manchesterze United. Ciężko jest o nim pisać. Trudności napotykamy bowiem w momencie, kiedy zdamy sobie sprawę, że mówiło się o nim o wiele za mało wobec tego, ile zrobił dla klubu. Skromny, cichy i często zapomniany, pomimo że przecież grał tu współcześnie od 1996 do 2007 roku. Fenomen Ole był spotęgowany bardziej dzięki temu, że właśnie nie był aż tak medialny… i że to dzięki niemu oraz Sheringhamowi w sezonie 1998/1999 byliśmy najlepszą drużyną Europy. Prawdę mówiąc, w tej chwili większość osób o Solskjaerze potrafiłoby powiedzieć co najwyżej tyle, że strzelił tę sławną bramkę przeciwko Bayernowi na Camp Nou. A tymczasem okres, który spędził w klubie z Old Trafford, to jedenaście pięknych lat, o których nie można zapomnieć i sprowadzać tylko do jednego gola.

Ole zrobił mi wielkiego psikusa. Mam rozłożoną na biurku kartkę, na której wypisane są nazwiska do mojej serii „Legendy”, którą będziecie mogli tu czytać. Jak nie trudno się domyślić, będzie to cykl felietonów poświęconych zawodnikom wybitnie zasłużonym i takim, bez których Czerwone Diabły nie byłyby tak naprawdę Czerwonymi Diabłami. Serię tę mieli rozpocząć zawodnicy, którzy występowali tu w latach 1893 – 1915. Jednakże wiadomość o zakończeniu kariery przez Ole Gunnara Solskjaera sprawiła, że to właśnie od niego postanowiłam zacząć tę serię. Byłoby bowiem niezrozumiałe, gdyby tekst o naszej współczesnej legendzie pojawił się dopiero… za rok. No, ale ad rem!

Ole Gunnar Solskjaer przyszedł na świat 26 lutego 1973r. w Kristiansund, położonym na jednej z fiordowych wysepek w południowej części Norwegii. Jak olbrzymia większość chłopców w jego wieku, zafascynowany był od najmłodszych lat piłką nożną. Od samego początku było widać, że ma w sobie gdzieś ukrytą smykałkę do tego pięknego sportu. Rodzice oczywiście nie mieli nic przeciwko temu, by ich syn obrał w swoim życiu ścieżkę sportowca, ale niekoniecznie chodziło im o zawód piłkarza. Ojciec Ole był bowiem światowej klasy zapaśnikiem, a nawet Mistrzem Norwegii i dlatego zapewne widział w swoim synu swego następcę. Los jednak rzucił Olego w tę inną stronę i ojciec nie miał innego wyjścia – musiał się pogodzić z decyzją dziecka. Kiedy chłopiec miał 7 lat jego pasja była na tyle przeważająca, że został zapisany do szkółki piłkarskiej Clausenengen. W trzy lata później młody Solskjaer zadecydował, że to właśnie kopaniem piłki będzie zarabiał na życie. I trzeba przyznać, że miał nosa co do swoich wyborów.

Jednakże jego kariera nie rozwijała się tak, jak większości wielkich legend Manchesteru United na zasadzie „od zera do bohatera”. Tu nie będzie bajki o Kopciuszku. Ole zasilił zespół z Old Trafford dopiero w 1996 roku. W 1980r. dołączył do Clausenengen, więc nie trudno policzyć, że została do prześwietlenia przestrzeń jeszcze 16 lat jego kariery. I tu mamy obraz tego, że Ole nie był małym geniuszem, wynalezionym gdzieś w zimnej fiordowej Norwegii przez kogoś ze skautingu Manchesteru United. Solskjaer bowiem dołączył tu, mając (chyba można tak powiedzieć) dopiero 23 lata. Co robił w międzyczasie?

Tu mamy taką trochę czarną dziurę. 10 lat od dołączenia do Clausenengen pozostaje prawdopodobnie dekadą zwykłych, szarych treningów i meczyków na dość niskim poziomie w juniorach. A to dlatego, że Solskjaer po raz pierwszy wystąpił w pierwszym składzie swojego klubu dopiero w 1990r. i to na dodatek zagrał jedynie w ostatnich minutach tego meczu (dobry omen?). Nie ma informacji, jakoby Ole miał być wyróżniającym się i mieniącym niczym gwiazdka młodzikiem, który z piłką umiał zrobić więcej, niż niejeden dorosły piłkarz. Nie był to też jakiś wielki debiut – Solskjaer miał miejsce w podstawowej jedenastce dopiero rok później. Clagenengen było jednak średniakiem, występującym wtedy w około 3 lidze, a więc Ole miał zawahanie, czy czasem nie rzucić tego wszystkiego i nie wieść normalnego życia z pracą, która zapewniłaby mu na pewno większą płacę, niźli mógł mu zaoferować wtedy klub. Zastanawiał się kilka lat wcześniej nad powrotem do szkoły, aby właśnie znaleźć później normalną pracę. Ale, jak się okazało, decyzja, którą podjął, ostatecznie była najlepszą z możliwych. Ole został w klubie i choć na debiut czekał długo, to w końcu się doczekał. Ostatecznie w Clagenengen był środkowym napastnikiem i jego dorobek piłkarski w tym klubie wynosił 109 spotkań, w których strzelił niebywałe 115 bramek…!

W 1992r. musiał odbyć obowiązkową służbę w armii. W weekendy wpadał ze swojej jednostki, położonej niedaleko Oslo, do domu, aby rozgrywać ze swoim klubem ligowe spotkania. Dwa lata później nastąpił jeden z najszczęśliwszych dni w karierze Ole Gunnara – Clagenengen awansowało do 2 ligi norweskiej. Euforia, jaka towarzyszyła temu awansowi, była jednak niczym wobec tego, co miało czekać 21-letniego wtedy Solskjaera w przyszłości.

Dzięki 31 strzelonym bramkom (na 47 zdobytych przez klub w rozgrywkach), Ole dostał powołanie do kadry Norwegii do lat 21. Co oczywiste, po tym sezonie ustawiła się kolejka po tego świetnego napastnika. Ostatecznie za 15 tysięcy funtów nowym pracodawcą Solskjaera stało się Molde, w którym chłopak bardzo szybko się zaaklimatyzował. Świetne zgranie z kolegami zaowocowało 21 bramkami w pierwszym sezonie, a sama świetna forma – powołaniem do kadry seniorów Norwegii. W tamtych czasach dla Norwegów grał również niezapomniany Ronny Johnsen, który w meczu z Azerbejdżanem był obserwowany przez wysłanników Manchesteru United. Jak wiemy, Ronny dołączył później do United, ale co ciekawe, uwagę wysłannika przykuła osoba Solskjaera na tyle, że przybył on również na kilka innych meczów Norwega. Zresztą bramka, którą Ole strzelił w tym meczu reprezentacyjnym , jest jego ukochaną bramką (sam wynik był wtedy miażdżący – 5:0 dla Norwegii). Chyba możemy przyznać, że faktycznie był to piękny gol:

Przeszkodą w sprowadzeniu do klubu Solskjaera było to, że Ferguson niebywale uparł się na innego ofensywnego gracza – Alana Shearera. Jednakże Anglik wielokrotnie odmawiał. Choć był zaiste genialny – był jednym z nielicznych, którzy odmówili Fergusonowi. Wtedy to Sir Alex postawił wszystko na jedną kartę. Ściągnął z Molde Ole Gunnara Solskjaera za 1,5mln funtów. Co ciekawe, w tym samym 1996 roku do Manchesteru United dołączył też reprezentacyjny kolega Ole – wspomniany wyżej Ronny Johnsen tyle, że ten z kolei występował w Besiktasie. Tak więc nie był on osamotniony. Ole początek w United miał bajeczny. Trochę paradoksalnie, bo nie wystąpił od pierwszej minuty meczu (kolejny dobry omen?). Jednakże Fergie wpuścił go pod koniec meczu z Blackburn Rovers i Solskjaerowi wystarczyło zaledwie 6 minut, żeby strzelić pierwsza bramkę dla United. Później było już tylko lepiej, mimo że Ole dalej nie miał miejsca w podstawowej jedenastce. Pierwszy sezon w United zakończył z dorobkiem 18 bramek. Wtedy też gazety nadały mu przydomek „Baby-Faced Assassin” lub „Baby-face Killer”, choć może odpowiedniejsze by było „Sub-hero”, jako że Ole do dziś bardzo nie lubi dwóch poprzednich przydomków. Jednakże Norweg nigdy nie narzekał na swoją pozycję w zespole – nigdy nie powiedział złego słowa na Fergusona, nigdy nie domagał się występów w pierwszym składzie. Zawsze spokojnie siedział na ławce i nie odrywał oczu od gry kolegów – analizował wszystko, co działo się na boisku (może właśnie dlatego zawsze w końcówkach meczów wiedział, jak ma strzelać, by był gol?). Jednakże prawdziwy wyczyn Ole miał miejsce w meczu z Nottingham Forest w lutym 1999 roku, gdzie w ciągu ostatnich 12 minut strzelił… 4 bramki (chyba był to wyjątkowo szczęśliwy sezon dla Norwega…). Ale to było w zimę. Ole Gunnar Solskjaer z pewnością cieszył się z tego wyczynu w ten swój fajny, nieco infantylny, w pozytywnym znaczeniu tego słowa, sposób, ale nie miał pojęcia, że za trzy miesiące los znów spłata mu miłego figla. Figla, który sprawi, że to właśnie Norweg będzie jednym z najbardziej rozpoznawalnych piłkarzy Manchesteru United.

26 maja 1999 roku Camp Nou było gospodarzem najbardziej prestiżowego meczu w piłce klubowej. Manchester United podejmował w finale Ligi Mistrzów Bayern Monachium. Nie muszę chyba opisywać całego meczu, każdy z nas go dobrze zna. Najpierw Mario Basler i zgubiona gdzieś nadzieja na to, że będzie dobrze. A jednak wielu kibiców zostało na stadionie do samego końca i nie pożałowali. Sheringham strzelił w doliczonym czasie gry bramkę dla Czerwonych Diabłów. Kibice oszaleli i czekali na dogrywkę. Po tym golu Steve McLaren powiedział do Fergusona:

– Zmienię ustawienie na 4-4-2 i dogrywka będzie nasza.
Ale Ferguson mu odpowiedział:
– Steve, sędzia jeszcze nie odgwizdał końca.”
A później w wywiadzie dodał:
– Wiedziałem, że to nie koniec. Wiedziałem, że wygramy.

Co dalej było wszyscy wiemy. Solskjaer… Gdyby nie on… Ale on tam był. Nikt nie wie, co sprawiło, że stał akurat w tamtym miejscu, ale on tam był. Dostawił nogę i tak diametralnie zmieniły się losy meczu, a po chwili niektórzy piłkarze Bayernu Monachium zalewali się łzami leżąc na murawie. Ole zaś był chyba tego wieczoru najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Jak magiczny był to wieczór? Jeden z kibiców odpowiedział na to pytanie „na gorąco”:

– Mówię ci, że chłopcy z Monachium też tam byli. Było nas dwudziestu na boisku. Charlton, Best, Edwards, Byrne…

Ale przede wszystkim był Solskjaer. Super-rezerwowy, zamiast którego w klubie miał grać Shearer. Ale los w to zaszczytne miejsce skierował skromnego, uśmiechniętego Norwega. Może tak właśnie miało być? Solskjaer nigdy nie stał się zarozumiały, mimo że to on wyniósł United tak wysoko – od 1999 roku Manchesterowi przybyło niesamowicie dużo kibiców, jako że te lata okraszone były już taką początkową medialną mgiełką. Co ciekawe, oglądając płytę „Manchester United – Beyond the Promised Land” – jest chyba zaledwie jeden jedyny wywiad z Solskjaerem, na dodatek nie obejmujący wcale sprawy finału na Camp Nou. W tej kwestii nie ma wcale jego wypowiedzi – jest tylko wypowiedź Sheringhama. I choć klub nie docenił, według mnie, zasług Solskjaera, to z pewnością zrobili to kibice, którzy pokochali go za tę jego „szarość” – za to, że on sam chce być jednym z wielu piłkarzy, czyniących Manchester United jasno świecącą gwiazdą. Ukoronowali go piosenką po pamiętnym finale:

Who put the ball in the Germans’ net?
Who put the ball in the Germans’ net?
Who put the ball in the Germans’ net?
Ole Gunnar Solskjaer!

Później doczekał się kolejnej, ale już bardzo dobrze znanej piosenki:
W wersji oficjalniej:I nieoficjalnej, tzw. : „stadionowej„:Jednak od 1999 roku nic się nie zmieniło. Solskjaer dalej nie miał pewnego miejsca w składzie, dalej był rezerwowym, dalej nie narzekał, dalej nie powiedział złego słowa na Fergusona. Od 2002-2003 roku na Old Trafford nie mieli już wystąpić ani Andy Cole, ani Dwight Yorke. Był więc problem z atakiem. Wtedy Ole zaczął dostawać więcej szans, ale nigdy nie sprawdzał się równie dobrze jak wtedy, kiedy wchodził z ławki. Fakt, że przez kłopoty kadrowe stał się bardziej uniwersalny, bo potrafił grać również jako pomocnik, powinien był jedynie umocnić jego pozycję w klubie, ale tak się nie stało. Nigdy nie mówiło się jednak o sprzedaży Norwega. Chyba dlatego, że dla wielu kibiców byłoby to niedopuszczalne. Dlaczego? Dlatego że Solskjaer patronował (i nadal patronuje) Shareholders United . W tym sezonie zdobył 15 goli, a tym samym zmniejszył szanse gry w podstawowym składzie Diego Forlana do niemal zerowych.

Jednakże kariera takiego zawodnika nie mogła być do końca usłana różami. W latach 2003-2004 Ole zmagał się z kontuzją kolana, która to dała się wyleczyć, to znów wracała. Do tego wszystkiego Ferguson musiał mieć alternatywę w ataku i jako drugi napastnik został sprowadzony z Fulham Louisa Saha. Solskjaer wrócił dopiero na finał FA Cup w 2004 roku, który United zresztą wygrało. W tym samym roku wzrastało oburzenie kibiców, którzy byli pewni, że, w związku z przyjściem z Leeds Alana Smitha, klub będzie chciał sprzedać 31-letniego już Norwega. Kiedy powoli wszystko się układało, kolano znów dało o sobie znać. Ole stracił właściwie cały sezon 2004-2005. Jednakże kibice cały czas go doceniali, cały czas byli z nim, manifestując na każdym kroku swoją lojalność wobec napastnika – jak chociażby transparentem „20Legend” i oczekując jego rychłego powrotu. Po zaleczonej kontuzji powrócił w grudniu 2005 roku do składu rezerw, gdzie miał wracać do poprzedniej formy. I kiedy wszystko było dobrze, w 2006 roku w marcu, w meczu przeciwko Boro, Solskjaer doznał złamania kości policzkowej. Ostatecznie mecz powrotny rozegrał 23 sierpnia 2006 roku. To było niesamowite zdarzenie:

– To był wspaniały moment dla Ole, Manchesteru United, ekipy i całego zespołu.

Później strzelił zwycięską bramkę w meczu z Celtic Glasgow 13 września. Jednak na początku 2007 roku po meczu z Reading FC doznał kolejnej kontuzji kolana. Wrócił już w marcu i przypieczętował zwycięstwo Diabłów 4-1 nad Blackburn. Później kontuzja się odnowiła, Solskjaer przeszedł operację i powoli wracał do zdrowia. Ale kolejne trudności, które napotkał, sprawiły, że 27 sierpnia 2007 roku zdecydował się pożegnać z graniem w piłkę nożną.

Kibice, choć załamani, pocieszają się, że Ole Gunnar Solskjaer pozostanie na Old Trafford. Po pierwsze patronuje wyżej wspomnianym Shareholders, a po drugie, ważniejsze, kiedy podpisywał w 2006 roku nowy kontrakt z United zastrzegł, że chce rozwijać swoje umiejętności trenerskie w tym klubie. A że klub na to przystał – Norweg na pewno tu pozostanie.

Ole to, jak wspomniałam we wstępie, postać dziwna, ale pozytywnie dziwna. Jest w klubie tych piłkarzy, którzy zdobyli (ponad) 100 bramek dla Manchesteru United, ale jest o wiele mniej medialny niż inni, którzy należą do tej elity. Kiedy cieszył się po zdobytych bramkach, nie zgrywał jakiejś gwiazdy, nie robił zarozumiałych min… Nie popisywał się, nie zgrywał, nie był złośliwy dla kibiców przyjezdnych. Zawsze ze skromnym, ale szczerym uśmiechem i tym błyskiem w oczach wybiegał do kibiców z otwartymi ramionami, doprowadzając ich do euforii. Był taki zwykły, uważał się za jednego z wielu w klubie, ale przecież zdobył sześć tytułów Mistrza Anglii, dwa FA Cup, raz Puchar Ligi, raz tytuł Klubowego Mistrza Europy, raz Puchar Interkontynentalny i cztery razy Tarczę Wspólnoty. Daje to niesamowity bilans 15 trofeów! I choć ten piłkarz nie jest idolem dla swoich dzieci, gdyż (jak sam mówi z uśmiechem) jego syn i córka szaleją za Rooneyem, to dla nas z całą pewnością był idolem i nim pozostanie. Za te 11 lat w Manchesterze United i tę szczerą, ale skromną radość, za poświęcenie w meczu z Newcastle i świadomy atak na czerwoną kartkę oraz grad bramek, dzięki którym tyle razy mieliśmy okazję skakać z radości – w tym tę najważniejszą w jego karierze, która sprawiła, że w większości płakaliśmy jak dzieci z radości przed telewizorami 26 maja 1999 roku. Ale nie utożsamiajmy go zarazem tylko z tym jednym golem, bo naprawdę tyle pięknych kart, ile on zapisał w historii naszego klubu, zapisało do tej pory niewielu zawodników.

Kilka słów od ekspertów na temat fenomenalnej legendy Manchesteru United:

Paddy Crerand: Ole to facet, który jest szanowany i kochany przez każdego na Old Trafford, a z tego, co się orientuję, dorasta on w oczach kibiców do legend takich, jak Law, Best czy Charlton. Oczywiście, gol w Barcelonie w 1999 roku jest jednym, z jakich zostanie on najbardziej zapamiętany, ale nie możemy zapomnieć o tych wszystkich ważnych bramkach, jakie strzelił w tracie swojej kariery dla Czerwonych Diabłów.

Sir Alex Ferguson: Ole jest jednym z najlepszych „wykończeniowców”, jakich kiedykolwiek znałem. Mamy wielu „wykończeniowców” w klubie, ale ten jest naprawdę wyjątkowy i niedościgniony.

Przewiń na górę strony