Nie przegap
Strona główna / Manchester United / Historia pewnej porażki

Historia pewnej porażki

Historia pewnej porażki
9 kwietnia 1997 roku, trwa kolejna kampania europejska Manchesteru United, który pod wodzą Alexa Fergusona stara się nawiązać do sukcesów z 1968 roku i rzucić wyzwanie europejskim potęgom. W półfinale Ligi Mistrzów trafia na niezwykle trudnego rywala, jakim była w owym czasie Borussia Dortmund, kierowana przez Ottmara Hitzfelda. W pierwszym meczu rozgrywanym w Niemczech skład United oparty był na świetnych, chociaż niedoświadczonych wychowankach i zawodnikach sprowadzonych do klubu w młodym wieku.

Jedynie w obronie i bramce zagrali bardziej doświadczeni zawodnicy, jak Gary Pallister, Denis Irwin oraz Holender Raimond van der Gouw, będący nominalnym zmiennikiem Petera Schmeichela. Poza nimi obronę tworzyli młody Norweg Ronny Jonhsen oraz nieopierzony Anglik Gary Neville. Na skrzydłach hasali dwaj wychowankowie klubu Ryan Giggs i David Beckham. Środek pola należał do prawdziwych walczaków Nickiego Butta i Roya Keane’a, natomiast w ataku zagrali niemniej legendarni Ole Gunnar Solskjaer i Eric „The King” Cantona. W późniejszym etapie meczu na boisku pojawił się również inny młody wychowanek United, jakim był Paul Scholes.

Zasiadający w fotelu przed telewizorem 12-sto latek nie miał pojęcia, że ten wieczór zmieni coś w jego życiu. Chciał jedynie obejrzeć dobry mecz, aby mieć się na czym wzorować w podwórkowych meczach, których inauguracja nastąpiła dość późno ze względu na mokry i zimny początek wiosny. Kiedy patrzyłem na składy obu zespołów nazwiska zawodników nie mówiły mi zbyt wiele, poza jednym… Cantona. Nazwisko to zaczęło przewijać się ostatnio wśród starszych kolegów i zawsze wypowiadane było z niemałym podziwem. Oczywiście było ono jednym z pierwszych „zaklepanych” nazwisk przed rozpoczęciem meczu. Prawdziwy panteon sław biegał wtedy po naszym podwórku, np. Romario, Roberto Baggio, Maldini czy van Basten, bramkarze bili się o Schmeichela, który niedawno zwyciężył mistrzostwo Europy z drużyną Danii. Nagle zaczęło się pojawiać nazwisko Cantona, „kim w ogóle jest ten Cantona?! że niby taki dobry?…” wieczór miał przynieść odpowiedzi.

Ryan GiggsPierwszy w moim życiu mecz Manchesteru United obejrzałem z zapartym tchem, jakoś wcześniej piłka nożna (no chyba że w wykonaniu kadry narodowej) nigdy nie budziła we mnie aż tak wielkich emocji. United napierali niemal od początku spotkania. Keane i Butt świetnie rozrzucali piłki, a niemieccy obrońcy nie mogli uporać się z młodymi szybkimi skrzydłowymi. Giggs wkręcał obrońców w ziemię, a kiedy piłka wędrowała na prawo, Beckham wrzucał ją w pole karne, niemal zawsze powodując zagrożenie. Nic jednak nie działo się bez udziału Erica Cantony. Fenomenalnie ustawiał się przy kontrach, otwierając sobie drogę do piłki, zawsze potrafił znaleźć partnerów dokładnym podaniem, a nawet wracał się pod własne pole karne, czym uratował Czerwone Diabły od straty gola w drugiej połowie meczu. Prawdziwy lider, który, mimo że grał jako napastnik, był dosłownie wszędzie, dowodził i inspirował młodszych kolegów do walki z teoretycznie silniejszym rywalem i stwarzał różnicę gdziekolwiek się pojawił.

Nicky ButtRodzący się we mnie ogromny podziw dla tej drużyny rósł z każdą chwilą, kiedy mistrzowie Anglii walczyli o każdy centymetr boiska, a Giggs, Beckham czy Gary Neville młodzieńczą werwą i zapałem z nawiązką niwelowali różnicę dzielącą ich poziom sportowy od doświadczonych rywali. Komentator (chyba Szpakowski) wspominał o bitwie chłopców z mężczyznami, w której decydująca jest ambicja tych pierwszych. Po mniej udanej kontrze kamera uchwyciła z daleka jakiegoś faceta w czarnym płaszczu i śmiesznych okularach blisko ławki United, „pewnie trener… tylko czego on się tak na nich wydziera?! przecież chłopakom idzie bardzo dobrze!, nie chwila… ten gość tylko patrzy, a szczęka skacze mu od żucia gumy!”. Pamiętam, że z jakiegoś powodu to wzbudziło we mnie sympatię. Był to pierwszy raz, kiedy Ferguson doprowadził Manchester United tak daleko i mógłbym przysiąc, że nigdy później częstotliwość ruchu jego szczęki przy żuciu Orbitek nie była tak wysoka jak wtedy.

Gary PallisterPomimo świetnego meczu to nie drużyna Czerwonych Diabłów cieszyła się po końcowym gwizdku. Jak to czasem w piłce bywa, lepsza drużyna pomimo przewagi schodzi ostatecznie z boiska pokonana. Borussia w 76. minucie meczu przechyliła szalę zwycięstwa na swoją korzyść, zabrakło trochę szczęścia i koncentracji, przez co nie udało się sprawić niespodzianki i pokonać świetnie wyszkolonej i poukładanej drużyny z Dortmundu. Mimo że United wracali do domu na tarczy, dla mnie i tak byli zwycięzcami. Postanowiłem, że decydujący o finale mecz na Old Trafford będę jakoś musiał obejrzeć, chociaż w TVP nie było transmisji. Z pomocą pospieszył mi kolega, nagrywając mecz z jakiegoś niemieckiego programu na satelicie (kaseta vhs prawdopodobnie nadal wala się gdzieś po piwnicy).

Rewanż w Teatrze Marzeń miał podobny przebieg jak pierwsze spotkanie, z tym że Niemcy już w 8. minucie zdobyli bramkę i byli w bardzo komfortowej sytuacji. Mimo niekorzystnego wyniku United atakowali bramkę rywali bezustannie, ich akcje były efektowne i mecz naprawdę mógł się podobać. Nigdy wcześniej nie widziałem drużyny przegrywającej w taki sposób, okazując tak ogromnego ducha walki, odmawiając złożenia broni, nawet w sytuacji beznadziejnej. Było w tym coś niesamowitego i wyjątkowego. Nawet kiedy było pewne, że Czerwone Diabły nie zdążą już strzelić trzech goli dających im awans i tak atakowali, bo chcieli dać kibicom coś specjalnego i tak właśnie się stało. Aby stać się bohaterem nie trzeba wcale zawsze wygrywać, trzeba za to dać z siebie wszystko i jeśli los nie sprzyja, to stawić czoło porażce, aby później móc mieć świadomość, że zrobiło się wszystko, co w naszej mocy, a kiedy opadnie kurz, spróbować jeszcze raz. Tego właśnie nauczył mnie Manchester United i w taki właśnie sposób obrócił porażkę w zwycięstwo.

Przewiń na górę strony