Półfinały odeszły już w najdalsze zakątki pamięci. I dobrze. Manchester United w pięknym stylu pokonał Schalke 04 i awansował do finału, w co większość wszyscy fani drużyny z Old Trafford wierzyli od początku. Ale już mi się niedobrze robiło, gdy słyszałam w telewizji czy radiu tylko o wspaniałej Barcelonie, pokonanym Realu, ogromie fauli i „fauli” oraz prowokacjach. Prawie cały piłkarski świat był zachwycony możliwością starcia tych dwóch klubów cztery razy w przeciągu zaledwie jednego miesiąca. Ale nie o tym chciałam napisać.
Ogólnie rzecz biorąc, oglądając półfinały w wykonaniu tych dwóch hiszpańskich gigantów, dręczył mnie jeden fakt, na który wielu kibiców zwróciło uwagę. Aktorstwo. W obliczu niedawno ujawnionego talentu aktorskiego przez niektórych piłkarzy, śmiało mogę rzec, iż takie zdolności powinni spożytkować w jakiejś ambitniejszej sztuce (najlepiej, gdyby była to sztuka teatralna, ewentualnie filmowa). Wielu ludzi oburzają „faule”, po których cała drużyna, włącznie z bramkarzem, doskakuje do sędziego, by „delikatnie” mu zasugerować, że jeśli nie pokaże kartki, ich klubowy kolega będzie musiał jechać na ostry dyżur w trybie natychmiastowym. O dziwo, taka „taktyka” działa. Lecz tuż po tym, gdy zawodnik drużyny przeciwnej otrzyma kartonik koloru żółtego lub najlepiej od razu czerwonego, gracz Barcelony, przed sekundą nie potrafiący kiwnąć palcem z bólu, biega po boisku, jak gdyby nic się nie stało. Ile razy Barcelona w taki sposób wygrywała mecze? Ale o tym napisano już zbyt wiele felietonów, zbyt wiele alkoholu łez zostało wylanych, aby jeszcze raz wałkować ten temat w kontekście przeszłości. Ja chciałam poruszyć temat „stylu gry” Barcy w perspektywie finału na Wembley z Manchesterem United.
Widząc grę „Mes que un club”, uznałam, że nie wiem, dlaczego ludzie się tak rozpływają nad grą Barcelony, podczas gdy Czerwone Diabły grają dużo ciekawszy futbol. Ciekawszy, bo nie kładą się na boisku po każdym kontakcie z przeciwnikiem. Ciekawszy, bo nie muszą wymienić standardowych 100 podań przed strzeleniem bramki. Ciekawszy, bo nie ubliżają przeciwnikowi; nie kpią, nie znieważają, nie obrażają rywala. Nie leżą na murawie, dopóki sędzia nie pokaże kartki przeciwnikowi. I doszliśmy do sedna sprawy. Manchester United to klub kompletny, posiadający na tyle dużo (a nawet więcej) zdolności, by pokonać piłkarzy ze stolicy Katalonii. Ale gdy gracze zespołu z Camp Nou zetkną się z przyzwyczajonymi do angielskiej piłki zawodnikami United i zaczną grać swój teatr (bynajmniej nie chodzi mi o piękno tego przedstawienia), obawiam się o to jedno z najważniejszych spotkań tego sezonu.
Nie boję się Barcelony jako klubu, nie boję się jej taktyki, ani zawodników. Nie boję się ich gry opartej na wymianie miliona podań. Bo FC Barcelona to nie jest „nadklub”, jak sama o sobie mówi. To jest zwykły zespół składający się z 10 graczy biegających po boisku, bramkarza, trenera i ławki rezerwowych. I co w tym jest nadzwyczajnego?! Oni nie grają „nadfutbolu”, a przeciwnik grający np. ośmioma obrońcami nie gra „antyfutbolu”. Po prostu te dwie drużyny rozgrywają mecz (większej lub mniejszej wagi) piłki nożnej, a każdy z nich ma inny pomysł na ten pojedynek, a jedyna różnica to taka, że taktyka jednej z nich polega na niedopuszczeniu do strzelenia gola przez tych drugich. Lecz gdy Duma Katalonii nie ma pomysłu na grę, ponieważ przeciwnik nie pozwala im „rozwinąć skrzydeł” (to jest właśnie ten antyfutbol, o którym komentatorzy tyle wspominali w ½ LM 2009/2010 w rewanżu Barca-Inter; tak nawiasem mówiąc, wydaje mi się, że mianem antyfutbolu określono bardzo defensywną grę, rozbijanie pięknych akcji mistrza Hiszpanii, lecz głównie niedopuszczenie piłkarzy Blaugrany do strzelenia choćby gola, co jest równoznaczne z przegraniem meczu), zaczyna się przedstawienie pt. „Jak wygrać mecz, gdy sędzia udaje, że nie widzi”. W finale chciałam zobaczyć Real Madryt. Chociaż nie trawię ani Realu, ani Barcelony, to wydawało mi się, że mecz United (zakładałam, że dojdą do finału i go wygrają) z Realem byłby ciekawszy niż mecz Red Devils – Barca. Ktoś kiedyś powiedział, że „Mourinho nie zwykł przegrywać finałów”. W takim wypadku to byłby pierwszy raz. Ale nawet gdyby Los Blancos wygrali ostatni mecz w sezonie 10/11, nie byłoby to aż tak dotkliwe, jak mogłaby być (wyplujmy te słowa) wygrana Barcelony po widowisku odstawionym na jednym z najsłynniejszych stadionów świata. A potem tylu kibiców „drużyny z plejstejszyn” dziwi się, dlaczego tak wielu ludzi nie lubi, ba, nie cierpi i nie toleruje „stylu gry” tego zespołu, zrzucając to na zwykłą zazdrość, bo nie dopuszczają do siebie myśli, o jakimś defekcie, niedoskonałości lub skazie.
Ale niech się fani Cules zastanowią, dlaczego 11/16 ludzi zainteresowanych sportem w meczu o puchar Champions League kibicuje Manchesterowi United, pomimo tego, że na co dzień nie lubią Czerwonych Diabłów…
Tytuł bynajmniej nie ma na celu znieważenia FC Barcelony. Słowo „farsa” zostało użyte jako „komedia” lub „rzecz niepoważna” (jak podaje wikipedia). Nie ma żadnego związku z nazywaniem katalońskiego klubu „farseloną”.
Autor: Anna Bednarczyk