Nie przegap
Strona główna / Ogólne / Świat bez Romana

Świat bez Romana

Roman Abramovich
Roman Abramowicz przejdzie do historii piłki nożnej. Był pierwszym z wielu prywatnych inwestorów, którzy weszli w ten sport i wpompowali w niego olbrzymie pieniądze. Zrobił z silnej, choć mało utytułowanej, drużyny europejskiego potentata. Zmienił obraz futbolu – głównie angielskiego, choć nie tylko – na zawsze. A jak dzisiaj wyglądałby świat bez niego?

Przede wszystkim, Chelsea wciąż pozostawałaby klubem porównywalnym z Tottenhamem Hotspur – silnym, znanym, groźnym w bezpośrednim starciu, ale raczej bez większych szans na ligowe trofeum. Może piłkarze z niebieskiej części Londynu zdobyliby okazjonalnie jakiś Puchar (od początku istnienia Premier League do przejęcia klubu przez Abramowicza, Chelsea zdobyła dwa Puchary Anglii, Puchar Ligi Angielskiej i Tarczę Wspólnoty), jednak byłby to raczej wyjątek od reguły.

W sezonie 1992/1993 Chelsea po czterech sezonach spędzonych na zapleczu angielskiej ekstraklasy wróciła do pierwszej ligi, wtedy znanej już jako Premier League. Jeśli przejrzymy tabelę tych rozgrywek od momentu ich powstania, to zobaczymy, że Chelsea konsekwentnie torowała sobie drogę do czołówki. W swoim debiutanckim sezonie ulokowała się na bardzo dobrej, jedenastej pozycji. Klub sukcesywnie i dosyć dynamicznie wspinał się na szczyt i sporo wskazywało na to, że niedługo może po raz kolejny sięgnąć po mistrzowski tytuł. Jednak, w myśl Tocqueville’owskiej teorii, rewolucja następuje nie wtedy, kiedy sytuacja jest najgorsza, lecz kiedy zaczyna się poprawiać. Kiedy Chelsea po raz drugi od czasu powstania Premier League zakwalifikowała się do Champions League, do klubu wszedł Roman Abramowicz.

Chelsea w Premier League

I zaczęła się hossa. W pierwszym sezonie Chelsea jako jedyny brytyjski klub dotarła do półfinału Ligi Mistrzów, gdzie poległa dopiero z czarnym koniem rozgrywek – AS Monaco. W lidze zajęła drugie miejsce, ustępując jedynie Arsenalowi, który rozegrał swój najlepszy sezon w historii, ani razu nie przegrywając w lidze. Kibice z nadzieją czekali na więcej. I otrzymali, czego chcieli.

W setną rocznicę powstania klubu i w pięćdziesiątą rocznicę jedynego do tej pory ligowego triumfu, Chelsea po raz drugi sięgnęła po najważniejsze angielskie trofeum. Do kompletu piłkarze Jose Mourinho zgarnęli jeszcze Puchar Ligi Angielskiej. Poza zasięgiem zostało jednak największe marzenie rosyjskiego właściciela klubu – Liga Mistrzów. Londyńczycy ulegli w półfinale Liverpoolowi, późniejszemu triumfatorowi. W kolejnych latach The Blues dołożyli jeszcze kilka trofeów, w tym dwa Mistrzostwa Anglii, trzy Puchary Anglii, dwie Tarcze Wspólnoty i jeden Puchar Ligi Angielskiej. Łącznie za czasów Romana Abramowicza Chelsea zgromadziła dziesięć trofeów.

Pytanie nasuwa się jedno – gdzie bylibyśmy teraz my (kibice Manchesteru United lub innych klubów angielskich) i gdzie byłaby angielska piłka, gdyby te trofea nie przypadły w udziale Chelsea?

Prawdopodobnie Manchester United pokonałby już barierę dwudziestu zdobytych mistrzowskich tytułów (Czerwone Diabły znalazły się tuż za Chelsea w 2006 i 2010 roku), być może zdobył też Puchar Anglii w 2007 roku (w finale United przegrali z The Blues 1:0), Puchar Ligi w 2005 roku (przegrana 2:1 w dwumeczu w półfinale z Chelsea) i Tarczę Wspólnoty w 2009 roku (2:2 w regulaminowym czasie gry i porażka 1:4 w karnych). Zapewne więcej trofeów przypadłoby także w udziale Arsenalowi i Liverpoolowi, którzy kilkakrotnie przegrywali bój z Niebieskimi o prymat w różnych rozgrywkach.

Można powiedzieć, że gdyby nie Chelsea, United miałoby łatwiejsze życie. Konkurencja nie byłaby tak wielka, Chelsea wcześniej nie stanowiła wielkiego zagrożenia w wyścigu po trofea (choć wciąż była uznawana za zespół silny). United wciąż najpoważniejsze boje prowadziłoby z Arsenalem, a są to pojedynki z o wiele ciekawszą otoczką i tradycją, niż potyczki z The Blues. Wszystko byłoby bardziej swojskie i bardziej nasze, przede wszystkim trofea.

Jednak po tych ośmiu niemalże latach od przejęcia klubu przez biznesmana z Kamczatki (to już osiem lat!), muszę powiedzieć, że pod względem sportowym wyszło nam to wszystko na dobre. Chelsea niesamowicie podniosła poziom ligowych rozgrywek, wymuszając na wszystkich klubach, a na pretendentach do tytułu zwłaszcza, o wiele lepszą, skuteczniejszą grę, niż dotychczas. W czasach przed Abramowiczem kluby, które zdobywały mistrzostwo, rzadko przekraczały próg osiemdziesięciu punktów w sezonie. Jeszcze rzadziej zdarzało się, żeby tę barierę pokonały dwa zespoły. Obecnie bez przebicia bariery ośmiu dziesiątek w ogóle nie ma co myśleć o mistrzostwie. Wyjątek może dopiero stanowić trwający sezon, kiedy wszyscy pretendenci do tytułu grają poniżej swoich możliwości.

Ferguson vs. Mourinho

Jakościowego skoku dokonał przede wszystkim Manchester United. Po kilku latach gorszej gry, wyzwanie rzucone przez Chelsea zmotywowało cały klub, od nowego dyrektora wykonawczego Davida Gilla, poprzez sir Alexa Fergusona, aż do graczy rezerw i młodzieżówki, do bardziej wytężonej pracy. W ciągu zaledwie trzech lat United przeszło drogę, której być może nie pokonaliby do dzisiaj, gdyby nie motywacja ze strony londyńskich rywali. Klub zaczął strzelać więcej bramek, a przede wszystkim (tu ukłony kieruję w stronę niesamowitego Jose Mourinho) o wiele mniej ich tracić. Najbardziej jaskrawy przykład – w 2000 roku United świętowało mistrzostwo Anglii okraszone rekordową zdobyczą punktową (91 oczek w 38 meczach). W tamtym sezonie straciło 45 bramek. Pięć lat później, kiedy wspomniany już The Special One wznosił nad głowę ligowe trofeum, w tabeli czarno na białym widniało, że jego klub stracił zaledwie 15 (sic!) bramek. Od tego czasu minęło kolejne pół dekady, zanim mistrzowski zespół (ponownie CFC) stracił trzydzieści bramek lub więcej (bilans bramkowy The Blues z zeszłego sezonu to 103:32).

To, co zrobiła Chelsea, sprawiło także, że przez kilka ładnych lat kibice brytyjskiej odmiany futbolu z jeszcze większym zainteresowaniem oglądali rozgrywki Ligi Mistrzów. Od sezonu 2006/2007 do 2008/2009 trzy angielskie drużyny dochodziły do półfinału, z czego przynajmniej jedna docierała do finału. Kwintesencją angielskiej dominacji był finał z 2008 roku, którego chyba nikomu nie muszę przypominać. Myślę, że triumf, który wtedy odniósł Manchester United jest w co najmniej kilkunastu procentach zasługą presji, jaką od 2003 roku wywierała nań londyńska Chelsea.

Niestety, nie wszystkim angielskim klubom dane było skorzystać na tym, nie bójmy się tego słowa, dziejowym wydarzeniu. Kluby z czołówki jeszcze bardziej odskoczyły reszcie stawki i aż do obecnego sezonu w zasadzie od początku rozgrywek było wiadomo, że Anglia może być tylko czerwona albo niebieska. Pozostałym zespołom musiała wystarczyć mała szansa na zdobycie FA Cup lub Carling Cup, ewentualnie próba przebicia się w rozgrywkach międzynarodowych. Silnie ukształtowała się i odseparowała od reszty tak zwana Wielka Czwórka (United, Chelsea, Arsenal i Liverpool), która praktycznie niepodzielnie rządziła w tej części tabeli, która gwarantowała grę w LM. Prawdopodobnie zmianę przyniesie ponownie obecny sezon, ponieważ aż dwie drużyny z tej stawki (Liverpool i Chelsea) mogą w przyszłym sezonie nie zakwalifikować się do Champions League.

Z wyścigu na kilka ładnych lat wypadł niestety Arsenal. Ten słabszy okres Kanonierów, którzy od 2005 roku nie zdobyli żadnego trofeum, pozwala gładko przejść do zmiany, jaką Chelsea wywołała w finansowej części futbolu. Jest to bowiem jedna z bezpośrednich przyczyn tego, że ekipa Arsene’a Wengera w dużej mierze zapomniała już, ile ważą wznoszone nad głowę puchary.

Chelsea zmieniła rynek. To oczywiste, chyba nikt nie będzie ze mną polemizował w tej kwestii. Od roku 2003 do chwili obecnej Roman Abramowicz kupił dla swojego klubu piłkarzy za ponad pół miliarda funtów (dokładnie 524 miliony; od tej pory wszystkie liczby podawane będą w funtach). Od początku powstania Premier League do czasów rosyjskiego miliardera, Chelsea kupiła piłkarzy za jedyne 137mln. Więcej chyba mówić nie trzeba. Dodam tylko, że saldo wpływów i wydatków z transferów w ciągu ostatnich ośmiu lat wyniosło prawie 390mln.

Kroku klubowi ze Stamford Bridge dotrzymuje jedynie Manchester City, który na piłkarzy od 2003 roku wydał 475mln, a jego bilans wyniósł 368mln. Trzeci w kolejności wydatków Liverpool wydał w tym okresie „zaledwie” 336mln. Manchester United plasuje się na piątym miejscu z wydatkami rzędu 264mln. W tym czasie nasze saldo ukształtowało się na poziomie niespełna 50mln, co jest niebywale niską kwotą. Choć trzeba przyznać, że spora w tym zasługa Cristiano Ronaldo, który przeszedł do Realu Madryt w zamian za 80mln.

I teraz najlepsze – Arsenal w tym czasie wydał na transfery 147mln, trzy i pół razy mniej niż Chelsea. Wciąż wam mało? Ze sprzedaży piłkarzy Kanonierzy uzyskali 149mln i są jedynym klubem z czołówki Premier League, który ma dodatni bilans transferowy w ostatnim ośmioleciu. Inną sprawą są też płace zawodników w poszczególnych klubach. Tu ponownie prym wiedzie Arsenal, który trzyma swój budżet żelazną ręką, ograniczając wynagrodzenia dla piłkarzy na tyle, na ile jest to możliwe.

Od 2003 roku kilkakrotnie łamany był już rekord wysokości transferów, zarówno na Wyspach, jak i na świecie. W zimowym okienku transferowym Chelsea po raz kolejny rozbiła bank, wydając na Fernando Torresa niebagatelną kwotę 50mln funtów, przebijając o 12mln poprzedni rekord, ustanowiony kilka godzin wcześniej przez Liverpool przy okazji zakupu Andy’ego Carrolla z Newcastle. Kluby zaczęły obracać kwotami, o których jeszcze kilkanaście lat temu nikt nie marzył, a stwierdzenie, że piłkarze pławią się w luksusie weszło w zupełnie nowy wymiar.

I znowu kłócić się można, co do oceny zjawiska. Czy Roman zepsuł rynek? Ano chyba nieco zepsuł. Oczywiście, kwoty wydawane na piłkarzy rosły i bez Abramowicza, jednak przyspieszenie, jakiego dostał ten proces w czasach Rosjanina, przyprawia o zawrót głowy. Biedniejsze kluby zgrzytają zębami, bo nie mogą sobie pozwolić na transfery dobrych piłkarzy, ani na utrzymanie swoich gwiazd, którym rywale proponują dwa razy większe zarobki. Kluby z czołówki wzdychają, bo zamiast przeznaczać pieniądze na rozwój wychowanków lub innych gałęzi klubu, muszą wykładać coraz większe sumy na zakup klasowych piłkarzy. Jeśli w którymś momencie wypadną z transferowego obiegu, bardzo szybko obniżą loty i stracą szansę na trofea. Znowu odmianę przynosi obecny sezon – od dawna nie zdarzyło się, żeby w kolejnym okienku transferowym kluby Premier League nie wydały łącznie więcej, niż w poprzednim. A tym razem byliśmy świadkami właśnie takiej sytuacji. Korzysta na tym Arsenal, który w końcu na poważnie włączył się w rywalizację o mistrzostwo Anglii.

Abramowicz

Świat w epoce Romana Abramowicza jest czymś zupełnie innym, niż był. Wcześniej był bardziej stabilny, być może bardziej przewidywalny. Wydarzenia dnia następnego zdawały się być w miarę pewne, a gwałtowne zmiany następowały relatywnie rzadziej. Było spokojniej. Rosjanin wrzucił kamień do tego spokojnego stawu lub, bardziej obrazowo, spuścił bombę o wielkiej mocy w sam środek sporego, choć spokojnego miasta. Gdyby nie on, mielibyśmy prawdopodobnie więcej trofeów dla United, niższe transfery, niższe płace, a pieniądz nie miałyby w futbolu aż tak wielkiej siły (choć wciąż byłaby ona spora). Z drugiej strony, dzięki petrodolarom piłka nożna weszła na zupełnie nowy poziom. Stała się grą bardziej wymagającą, zaciętą, wieloaspektową, w której liczy się dosłownie każdy krok i każde podanie, a najmniejszy błąd może decydować o wszystkim.

Lubię tę nową piłkę nożną. Lubię związane z nią emocje. Lubię złożoność gry, która stanowi relatywnie sporą część mojego życia prywatnego i zawodowego. Ta nowa wersja piłki nożnej, ten futbol 2.0, sprawia mi dużo radości jako kibicowi i jako analitykowi. Przede wszystkim jednak nie pozwala mi się nudzić, gdyż cały piłkarski świat niesamowicie przyspieszył, odkąd pojawił się w nim Roman Abramowicz. To, co dziś jest niesamowite, jutro już może być powszechne. Ogłoszony przed chwilą rekord transferowy, za kilka godzin może zostać przebity o 12mln funtów. Świat bez Romana? Nie, dziękuję.

Autor: John Smith

Przewiń na górę strony