Gdy Argentyna z wielkim hukiem odpadała z ostatniego mundialu, cieszyłem się niepomiernie. W poważaniu miałem, że dalej przeszli nasi odwieczni germańscy przyjaciele zza Odry, którzy w poprzedniej fazie stłukli Anglików. Ważne było to, że zdecydowanie najbardziej działający mi na nerwy duet owego turnieju – Tevez-Messi – jest poza grą. Szczególną satysfakcję sprawił mi fakt, że Leo zakończył mistrzostwa bez strzelonego gola, co powinno dać do myślenia wyznawcom jego boskości. Stan zachwiania bezkrytycznego uwielbienia nie trwał długo. Zgrozo! Nigdy się nie zaczął.
Jak boski Leo grał w czerwcu, pamiętamy. To znaczy różnie pamiętamy. W mojej świadomości pozostał obraz biegającego bez sensu z piłką lub jej pozbawionego gwiazdora, który ewidentnie nie mógł sobie pograć przy skupionych defensorach wrogiej ekipy. Wszelka natomiast rzesza różnej maści komentatorów, dziennikarzy, znawców futbolu, futbolowych autorytetów moralnych tudzież zwykłych kibiców piała na jego cześć. Za co? Ano za to, że Argentyna wygrywała mecze wyłącznie dzięki jego osobie, mimo jego mizernego rzeczywistego wkładu grę.
Przed mistrzostwami świata jeden z forumowiczów na Redcafe.pl stwierdził, że nadziei brak – wystarczy, aby kurdupel z Barcelony raz trafił, choćby z metra, ma Złotą Piłkę w kieszeni. Niemal dziękowałem niebiosom, że i ten jeden raz nie miał miejsca z wiarą, że atmosfera chorej czci Argentyńczyka o lwim imieniu opadnie. Widocznie wiara ta była mniejsza niż gorczycy ziarno.
Kichę na mundialu odstawił Rooney i jego Anglia. Kaszankę zaprezentował nam Ronaldo wraz z Portugalią. Messi nie wybił się nad poziom dwóch rzeczonych gwiazd, a Argentyna nie błyszczała tak, jak przepowiadali telewizyjni i prasowi prorocy. Ale to o Wazzie i Crisie mówiło się w charakterze porażki. Co rozsądniejsi próbowali sprawę Lionela przemilczeć zwracając oczy ku kolejnym pupilkom – Hiszpanii (będzie o tym jeszcze mowa), inni nawet nie zająknęli się w pianiu hymnów pochwalnych trwających od paru lat.
I oto nadszedł dzień, w którym Lionel Messi otrzymał Złotą Piłkę. Za sobą zostawił klubowych kolegów, w ciemnej otchłani poza podium znalazł miejsce dla sporej grupy piłkarzy, którzy w roku 2010 zrobili więcej niż on. Oto taki Wesley Sneijder – człowiek, któremu szansę na zdobycie niemal wszystkiego, co możliwe przekreśliło jedno trafienie Andresa Iniesty. Holender zgarniający tylko w ciągu minionych 12 miesięcy potrójną koronę, wicemistrzostwo świata w reprezentacji i mistrzostwo świata w klubie oraz superpuchar Włoch, będąc zawsze główną postacią zespołu nie wdrapał się nawet do czołowej trójki. Ale czego można się spodziewać? Za wysokie progi.
Maszyna toczy się dalej. Dziś, by być uznanym za godnego miana prawdziwego kibica piłki nożnej, trzeba nieraz upodlić się i całować metaforyczne prochy, po których stąpają bogowie z FC Barcelony, a w przerwie reprezentacyjnej – z Hiszpanii. Na salonach, analogicznie do sytuacji z partią obecnie rządzącą (!?), jedyną akceptowalną postawą jest zachwyt nad wyżej wymienionymi elementami. Jakiejkolwiek krytyki, nawet popartej tysiącami dowodów w mnogości form, się po prostu nie toleruje, a delikwentów głoszących herezje za drzwi precz wyrzuca.
Żeby nie odnieść błędnego wrażenia – doceniam talent i umiejętności Messiego, ba, uważam go za jednego z najlepszych obecnie napastników na świecie. Podobnie jego klub – FC Barcelonę – która w sezonie 2008/2009 osiągnęła bezsprzecznie najwyższy poziom, do tego bazując w dużej mierze na wychowankach. Nie zapomniałem o reprezentacji Espanii – szacunek ze Euro 2008, za Mundial 2010 również. Jednak słodzić nie zamierzam.
Już teraz wiem, że zostanę potępiony za rzucanie stereotypami i kłamliwymi tezami odnośnie katalońsko-argentyńskiego bóstwa. Nie omieszkam jednak przywołać do omawianych już mistrzostw świata rozgrywek, w których obraca się Messi. La Liga – i wszystko wiadomo. Naprawdę chciałbym zobaczyć tego człowieka w realiach Premiership, gdzie czekaliby na niego Vidić, Terry, Ferdinand, Carragher i pozostali defensorzy, którzy trzymają poziom i nie odstawią nogi, gdyż po boisku właśnie przechadza się bóg.
A tak, zahaczyłem o Dumę Katalonii. To ta drużyna, co włączyła zraszacze, gdy Inter na ich terenie celebrował awans do finału Ligi Mistrzów? To ten team, który w finale rok wcześniej znalazł się po (tak, użyję tego słowa) ukartowanym spotkaniu przeciwko Chelsea? Jakby to wyglądało, gdyby The Blues dostali chociaż jednego, z czterech karnych, które im się wtedy należały, a banda Guardioli obeszła się znów smakiem na rzecz rzemieślników z Anglii? A co z rozgrywkami krajowymi? Tam w całym sezonie na Barcelonę czeka przecież całe multum potężnych drużyn: Real Madryt… Hm, tak… Kto jeszcze? Aha – czasem Atletico, czasem Sevilla, od biedy Villareal… Reszta to, mówiąc kolokwialnie, acz adekwatnie do stanu faktycznego, najzwyklejsze ogórki. A łojenie kelnerów, to żadna sztuka. Tym bardziej z defensywą na poziomie Wisły na Żuławach oraz ich przedstawicielami biegnącymi, którzy nieraz, nie da się ukryć, często najwyraźniej boją się zbliżyć do katalońskich bogów.
Pozostał jeszcze jeden mit. I tu wrócę do mistrzostw w RPA po raz ostatni. Ta bajecznie grająca drużyna, niezwykle ofensywnie i z polotem rozbiła w puch swoich rywali, a grę piłkarzy z Półwyspu Iberyjskiego oglądało się z zapartym tchem. Sam za siebie mówi wybitny bilans: 8 goli w 7 mundialowych spotkaniach. Przypomnę, że tak krytykowana za anty-futbol Grecja w 2004 roku miała analogiczny bilans 7/6. A każdy wie, że 7/6 > 8/7. W sumie kij z tym – sam wyznaję zasadę, że przypodobanie się widzom i komentatorom to rzecz drugorzędna – liczy się wynik. I tu Hiszpanie się bronią. Ale, do kroćset, budowanie mitu o ich pięknej grze zakrawa o kiepski żart.
Mam świadomość tego, że moje nocne wypociny nie zbawią w tej materii świata. Ktokolwiek spoza grona fanów piłki angielskiej do tego tekstu dotrze, zmiesza mnie równo z ziemią. Proszę bardzo, nie krępujta się, przez te kilka lat zdołałem się uodpornić. Przeżyłem godnie okres Ronaldinho (dawno to było? co się stało z tym geniuszem?), przeżyję i parę sezonów mody na Messiego.
Natomiast wszystkim tym, którzy dzielnie opierają się nakręcającym się nawzajem znawcom, autorytetom i znajomym, życzę dalszej wytrwałości w walce z obłudą. Cieszcie się, bo tak naprawdę to my mamy prawo chodzić z podniesioną głową i śmiać się w twarz ludziom, którzy próbują wszczepić w nas kult ich bożków bądź wykluczyć z grona godnych posiadania własnego zdania w kwestiach futbolowych. Oby to właśnie Manchester United na wiosnę okazał się tymi, którzy wbrew woli zaślepionej większości będzie górował nad obiektami łaski pańskiej na pstrym koniu jeżdżącej.