Nie przegap
Strona główna / Liga Mistrzów / Krajobraz po bitwie…

Krajobraz po bitwie…

Krajobraz po bitwie
Minął okrągły tydzień. Tydzień od najważniejszej bitwy w sezonie, od meczu który miał zapaść nam w pamięć jako najwspanialsze widowisko piłkarskie w mijającej dekadzie. Mówią, że starych ran nie powinno się rozdrapywać jednak jest w tym meczu coś, co sprawi, że jeszcze długo o nim nie zapomnimy.

W Rzymie prawie wszystko było godne finału marzeń, prawie. Gra Manchesteru United nas zniesmaczyła, zawiodła etc… ale zacznijmy od początku. Piłkarzy przywitał wielki tenor, kompozytor i producent muzyczny Andrea Bocelli (który wzrok stracił dostając wylewu krwi do mózgu w wieku 12 lat… grając w piłkę). Ceremonia była wspaniała, wszystko było nowe. Bluzy naszych ulubieńców, fryzura Ronaldo, ba! Nawet kibice wymyślili nową mozaikę. Serce przez cały dzień waliło kibicom obu drużyn jak szalone ale po takiej ceremonii z pewnością jeszcze bardziej przyśpieszyło. „Współczesnych gladiatorów” przywitano po mistrzowsku a fani jednych i drugich wierzyli, że to będzie najwspanialsza noc w historii piłki nożnej. Wszystko wskazywało na to, że tak będzie.

Skład MU nie zaskoczył, spodziewano się występu Parka, Andersona, Carricka a nawet Johna O’Shea. Co było dalej… Wszyscy doskonale wiemy, „Czerwone Diabły” zaatakowały z pełnym animuszem chcąc wykorzystać wszystkie swoje ofensywne atuty. Mecz układał się kapitalnie, jednak jeden błąd sprawił, że cała taktyka rozsypała się jak zamek z kart. Po bramce Eto’o poza incydentalnymi przebłyskami nie wydarzyło się nic co mogłoby dać nam nadzieje na powrót z zaświatów niczym w 1999. Bramka Messiego odebrała nam resztki nadziei a piłkarzom – chęci i wiarę w to, że to da się dziś wygrać… Niestety.

Pozostało nam oglądać jak podopieczni Fergusona odbierają srebrne medale. Diabły zagrały w tym sezonie 66 meczów. Były one raz lepsze, raz gorsze, po raz drugi z rzędu jednak dotarli do finału. Droga do Rzymu była niesamowicie wyboista. Wymuszające resztki sił z i tak już wymęczonych organizmów piłkarzy starcia z Arsenalem, czy jeszcze wcześniej, jakże nieoczekiwanie, arcytrudne z Porto. Tamtego wieczoru nikt z nas nie rozumiał jak to się mogło stać, zresztą, pewnie do dziś nie rozumiemy tego ostatniego, najważniejszego pojedynku #66 w sezonie.

Motyla noga, co się stało?

Porażka dotarła do mnie całkiem szybko. O ile można tak powiedzieć, w końcu nie można wymagać od chłopaków zwycięstw nieustannych, fantastycznych, widowiskowych ponad wszystko. Każdy z nas wiedział, że potyczka z Barcą będzie potwornie trudna, że aby zwyciężyć będzie trzeba stoczyć bój potwornie heroiczny, będzie trzeba biegać za do upadłego Messim, Iniestą, Xavim i innymi nad którymi zachwytów już nie możemy słuchać. Tego właśnie zabrakło. Przez 93 minuty miałem nieodparte wrażenie, że oglądam inny klub. Tak, tak, przez pełne 93 minuty, bo na Boga, cały sezon ( a nawet dwa sezony…) United w Europie niemalże w każdym meczu dalej niż 300 km od OT, gra defensywnie (o ile sytuacja nie zmusza do innych posunięć jak chociażby przeciwko Porto), nie stara się rzucać na rywala niczym Eric Cantona na fana Leeds, więc początkowe 10 minut także mnie zaszokowały.

Wydawało się, że Sir Alex Ferguson po ponad 20 latach pracy odnalazł złoty środek nie tylko jeśli chodzi o skład i rotacje, ale przede wszystkim o taktykę. Szkot znalazł sposób na wygrywanie nieustanne. Manchester wygrywał właściwie wszędzie, bez względu na okoliczności, kontuzje, stawkę meczu czy rywala. Przed finałem przeczytałem gdzieś w internecie, że Ferguson najbardziej zadziwi jeżeli wygra grając konsenkwentnie, do końca „po swojemu”. Diabły miały czekać na okazję, to Barca miała się rzucić, nie zważając na braki z tyłu wystawić swoje najpotężniejsze działa i strzelić bramkę która ustawi mecz. Mimo, że Barca wcale się nie rzuciła, bramkę i tak strzeliła… Potem Manchester nie był już zagrożeniem. Nie chciałbym tu snuć teorii, że Fergie po prostu nie chciał zepsuć ludziom widowiska bo przecież wszyscy liczyli na wielki futbolowy spektakl ale gdzieś w głowie wszystki siedział ten jakże pięknie broniący się zespół „Red Devils” na Camp Nou rok temu. Obawy sprawdziły się ale znowu wszystko wyszło na odwrót, „Czerwone Diabły” nie chciały się bronić – bo i nie mogły… Atakowały ale bez żadnego pomysłu, najmniejszej dozy polotu i finezji którą podziwialiśmy przez cały sezon (Docinki, że MU gra ofensywnie jedynie z Fulham czy WBA doprowadzają mnie do szaleństwa…). Wierzę jednak, że Fergie obejrzał już ten mecz w domu i wysnuł odpowiednie wnioski. Wnioski które pozwolą mu za rok wygrać Champions League.

Porażka w takim meczu niewątpliwie boli nas – kibiców – potwornie. Może nawet nie tyle porażka, co styl w jakim ją ponieśliśmy. Zabrakło „Gryzienia trawy”, zabrakło wiary, zabrakło kogoś kto mógłby nas ponieść do zwycięstwa gdy było jeszcze 1-0… Z perspektywy czasu jednak sezon ten był nie tyle dobry, co przyniósł nam wiele małych korzyści które w przyszłym sezonie mogą nas ponieść do czegoś wspaniałego. Ronaldo zaczął strzelać w wielkich meczach, Park i Fletcher zyskali chyba w oczach wszystkich, wystrzeliła armia młodych piłkarzy jak Macheda, Rafael, Evans o których rok temu mówiliśmy z przymrużeniem oka, dziś chyba już mało kto wyobraża sobie bez nich kadrę na Asia Tour 2009. Co najważniejsze po tym wszystkim co wydarzyło się w Rzymie w piłkarzach z pewnością obudzi się niesamowity głód sukcesu i chęć rewanżu.(Nie tylko na Barcy, bo na rewanż z nią możemy sobie pewnie jeszcze kilka sezonów poczekać tak jak czekamy na rewanż z Milanem za 3-0 na San Siro).

Co teraz? Krajobraz po przegranej bitwie na Olimpico nie musi wyglądać tak źle. Przed nami kolejny ból, nie mniejszy od tego z 27 Maja, Ponad 40-dniowe oczekiwanie na kolejny mecz facetów z diabełkiem na piersi. W miedzyczasie będziemy się ekscytować każdą najmniejszą plotką na temat Benzemy, Buffona czy Bóg wie jeszcze kogo. Oprócz tego na 11/12 Lipca zapowiadana jest „Premiera” nowych koszulek, w międzyczasie wybór nowego sponsora, ciąg dalszy sagi z Tevezem, obserwowanie postępów tego nieszczęsnego Owena i odliczanie dni do powrotu na boisko naszych ulubieńców.

Przewiń na górę strony