Nie przegap
Strona główna / Liga Mistrzów / Ze szczytu na szczyt

Ze szczytu na szczyt

Ze szczytu na szczyt
W tym roku Manchester musiał zmierzyć się ze swoim sukcesem. Od lat triumf w Lidze Mistrzów wpędzał zwycięzców w tęgie kłopoty. Dość przytoczyć los Milanu, czy zapaść Barcelony, którą udało im się pokonać dopiero w tym roku. Jeszcze w poprzednim sezonie musieli znosić baty od Realu i kończyli rozgrywki na trzecim miejscu z kilkunastoma punktami straty do rywali z Madrytu. Manchester udźwignął brzemię sukcesu, a teraz może przeskoczyć swoje własne osiągnięcie i dokonać to, czego nikt inny nie dokonał. Obronić mistrzostwo Champions League. Oto jak doszliśmy do tego momentu.

Faza Grupowa

Przeciwników wylosowano nam dosyć niegroźnych: Villarreal, Celtic i Aalborg. Pierwszy klub to bóle bo De Rossi gra dla nich a nie dla nas. Druga to polski akcent, a bez wielkiej formy Artura Boruca, akcencik. Jeśli chodzi o trzecią drużynę to Marek Saganowski, tajna broń Duńczyków. Poza tym wiedzę o tej drużynie można zawrzeć w piosence takiej jak: „who the fuck are Aaaaaalborg?”

Pierwsze spotkanie z Villarreal na Old Trafford było meczem bez historii. Manchester dominował, mieliśmy sytuacje, zabrakło strzałów i goli. A powinny być, choćby po faulach w polu karnym na Parku. Sędzia jednak ich nie odgwizdał. Pokazał kartkę Tevezowi (bez sensu), nie pokazał Edmilsonowi, który brutalnym wejściem mógł spowodować u Fletchera kontuzję. Całe spotkanie upływało pod znakiem kiepskich decyzji arbitra oraz niewykorzystanych sytuacji. Skrzywdził nas sędzia, ale też własny brak skuteczności i skończyło się 0:0.

Następny mecz to spotkanie z Aalborgiem na wrażym terenie. Spotkanie sponsorowała cyferka „3”. Trzy gole i trzy kontuzje. Pierwszego gola strzelił Rooney, dwa następne dołożył Berbatow. Były to pierwsze trafienia Bułgara w barwach Czerwonych Diabłów. Cały mecz miał być lekki, łatwy i przyjemny, trzeba było tylko wskoczyć do samolotu, dolecieć, wygrać mecz i wrócić na wieczorne wydanie wiadomości. Niestety, zwycięstwo zostało okupione kontuzjami Scholesa, Rooney`a i Rafaela. Szczególna groźny był uraz Rudego, bo wiadomo że trzydziestoletni staruszkowie dłużej dochodzą do siebie po kontuzji. Pewne zwycięstwo, niepewny los kontuzjowanych.

Blisko miesiąc później, podejmowaliśmy na Old Trafford Celtic. Nie była to ta sama drużyna co rok temu i nie miała na bramce wpadającego w trans Boruca. Nie mieliśmy też kompetentnego sędziego. Uznał dwa gole strzelone ze spalonego i zagwizdał po prawidłowo zdobytym gola Rooney`a, Mimo tego, młody Anglik zakończył mecz z dorobkiem jednego gola. Swoje dwa grosze dorzucił też Berbatow sprawiając że piłka wturlała się do bramki Boruca dwa razy. W sumie, mecz zakończony został pewnym 3:0 dla Czerwonych Diabłów.

Następny mecz to wizyta na Celtic Park. Kolejny raz zamki naszych strzelb się zacięły. Mimo że cały początek spotkania siedzieliśmy Celtom na karku, nic nie wpadło do ich siatki. Dodatkowo, już w 13 minucie straciliśmy gola, po błędzie Bena Fostera. Źle wybił piłkę, źle się ustawił, McDonald strzelił gola. I to by było na tyle jeśli chodzi o niesamowite zagrożenie, jakim The Bhoys mają być na swoim boisku. Cały czas grę kontrolował Manchester, uparcie szukając drogi do siatki za Arturem Borucem. Sposób na to znalazł w 84 minucie Ryan Giggs i mecz zakończył się remisem 1:1.

Wyjazd na teren Villarreal i kolejne spotkanie bez historii. Ciśniemy, atakujemy, strzelamy, rozgrywamy, panujemy, dominujemy. I nie strzelamy ani jednego gola. Z jakiegoś powodu, bramka El submarino Amarillo okazała się niedostępna dla naszych graczy, których ograniczały słupki, poprzeczka, bramkarz oraz to że bramka była za niska i za wąska. Tyle że mogliśmy pooglądać De Rossiego i powzdychać że już nie jest zawodnikiem United, bo tak ładnie się rozwinął. I pocieszać się że Manchester ma prawo pierwokupu. I żałować że De Rossiemu się w Villarreal podoba.

Ostatnie spotkanie fazy grupowej i spacerek z Aalborgiem u siebie. Od trzeciej minuty Manchester prowadzi po golu Teveza. Niestety, w 32 minucie wyrównuje Jakobsen a pod koniec pierwszej połowy Aalborg wychodzi na prowadzenie po trafieniu Curtha. Przez przerwę pachnie sensacją. Siedem minut po rozpoczęciu drugiej połowy strzela Rooney i wynik zostaje ustalony w 52 minucie na 2:2. Oczywiście przy obowiązkowej dominacji Czerwonych Diabłów, która jednak nie przełożyła się na zwycięstwo. Cóż, bywa i tak.

Bilans fazy grupowej niezbyt imponujący, dwa zwycięstwa i cztery remisy. Wystarczyło do bezproblemowego awansu z pierwszego miejsca, ale rodziło niepokojące pytania. Co z tą formą? Ze skutecznością? Co nam po ciśnięciu rywala skoro nie potrafimy go wykończyć? Gdzie się podziali tamci snajperzy? Następne mecze miały dać odpowiedź.

1/8 finału

Dwumecz pod znakiem statystyk. Wyliczano ile meczów między sir Alexem a Mourinho wygrał Portugalczyk. Większość! Ale szczęśliwie nie musieliśmy żyć historią. Nie musieliśmy też żyć wedle prawideł piłkarskiej statystyki. Od lat triumfator Ligi Mistrzów nie był w stanie przejść etapu 1/8. Od lat też Inter nie mógł przejść dalej, brak sukcesów kompensując sobie współuczestnictwem w „klątwie mistrza”;).

Pierwsze spotkanie na San Siro i kolejna piłkarska statystyka. Jose Mourinho ostatni raz przegrał mecz na swoim stadionie 23 lutego 2002 roku jak podaje Rafał Stec. Działa to nawet na San Siro, które to boisko Nerazzurri dzielą z Milanem. Kiedy „gospodarzem” był Milan, to oni cieszyli się ze zwycięstwa. Jednak „na wyjeździe” nie udało im się tego powtórzyć i przegrali 2:1.

To miał być Inter na miarę Ligi Mistrzów. Z silnym składem i świetnym trenerem. Mieliśmy tam jechać ze zdziesiątkowaną obroną. Słowem, siadałem przed meczem nad piwem z duszą na ramieniu. Sytuacja nad wyraz skomplikowana. Po meczu jednak to kibice Interu powinni się cieszyć z bezbramkowego remisu. Uratował go dla graczy z Mediolanu Julio Cesar, wielokrotnie stając na drodze naszym napastnikom. Ibrahimović nie pokazał nic poza dziwnym nazwiskiem, bo nasi stoperzy na nic mu nie pozwalali. Mimo braku goli, ten mecz pozwolił nam nabrać więcej wiary niż nadziei w w grę naszej drużyny.

Rewanż na Old Trafford zaczął się od wysokiego C. Jednoosobowy Oddział Szturmowy w osobie Nemanji Vidicia wbił swoją zacną głową piłkę do bramki Julio Cesara. Kolejny raz zdominowaliśmy Inter. Przerwa podobno miała przynieść odmianę, Mourinho miał zmotywować zespół, rozrysować taktykę w czterech wymiarach i w ogóle wziąć się w garść. Chyba niewiele z tych planów wyszło , skoro już w 49 minucie mogliśmy się cieszyć z gola Ronaldo. Takim też wynikiem zakończył się ten mecz 2:0 dla Czerwonych Diabłów i awans do następnego etapu.

Ćwierćfinał

Na tym etapie, los zetknął nas z FC Porto. Pierwszy mecz rozgrywany na Old Trafford. Drużyna zmęczona- po niedzielnym ciężkim pojedynku z Aston Villą mieliśmy grać we wtorek z Porto! Męczyły nas kontuzje i w ogóle wyglądało to nieciekawie. Pocieszenie było jedno: to tylko Porto.

Zaczęło się też niezbyt fajnie. Już w 4 minucie Rodríguez wbił nam gola, wykorzystując złe wybicie piłki przez Evansa. Tracić bramkę u siebie i przegrywać od czwartej minuty… Nieciekawie. Na szczęście, obrońca Porto, Bruno Alves okazał się ukrytym kibicem Czerwonych Diabłów i dzięki jego podaniu Rooney znalazł się w 15 minucie przed bramkarzem. Z zimną krwią przerzucił piłkę nad Heltonem i na tablicy widniało 1:1. Cały mecz był dosyć brzydki, naszym graczom brakowało sił. Jednak Wayne Rooney jest ponad takie rzeczy jak zmęczenie. Po włączeniu piątego płuca, popisał się cudowną asystą. Rooney kopnął piłkę wysoko uniesioną piętą, stojąc tyłem do pola karnego . Tevez był tam gdzie powinien być i z potężnie strzelił pod samą poprzeczkę dając nam prowadzenie w 85 minucie. Nie zdążyliśmy się nacieszyć tym golem, bo już cztery minuty później gola wbija nam, niepilnowany w polu karnym Mariano. Mecz kończy się mało ciekawym 2:2

Na Estadio De Dragao Manchester leciał z garbem kolejnej statystycznej prawdy: żadna angielska drużyna nie wygrała na tym stadionie. Nigdy. Ja się zastanawiałem ile razy Porto grało z angielskimi zespołami, ale sporo osób już przed meczem żegnało się z Champions League. No, przyznaję że nazwa „Stadion Smoka” może robić wrażenie, ale żeby aż tak?

Na pewno nie zrobiła wrażenia na zawodnikach, którzy noszą miano Czerwonych Diabłów. A jest ono z nimi niezależnie od tego gdzie grają, z kim grają i kiedy grają. Już w 6 minucie C. Ronaldo strzelił gola, za którego wbicie wielu zawodników sprzedałoby duszę. Tym jednym kopnięciem Porto zostało wyrzucone z Ligi Mistrzów, bo reszta spotkania upłynęła pod znakami kontrolowania gry przez United i coraz bardziej rozpaczliwymi staraniami Dragões o utrzymanie się w rozgrywkach. Daremne to były starania. Oprócz cudownego gola widzieliśmy też cudowną przemianę Ronaldo. Grającego twardo, bez min, pretensji, padania na twarz i całego tego cyrku.

Półfinał

Kolejny dwumecz znowu zaczęliśmy u siebie a drużyną, którą należało pokonać był Arsenal. Był to osiemstetny mecz Ryana Giggsa w barwach United (bo czyich innych?). Strzelił nawet gola, ale sokole oko arbitra dojrzało że Walijczyk był na pozycji spalonej. Nie było więc jubileuszowej bramki w jubileuszowym meczu, chociaż jest to bez znaczenia. Giggs jest wielki, kropka. Prezent sprawił nam i sobie John O`Shea, strzelając gola w swoje urodziny. Prowadzeniem mogliśmy się cieszyć już od 17 minuty po jego trafieniu. Mimo wielu okazji, wynik nie został podwyższony. Niewykorzystane sytuacje przebąkiwały o tym że się zemszczą.

Dokonać tego miały na Emirates Stadium. Już w 8 minucie postanowiły przestać się boczyć, bo Park Ji Sung wbił piłkę do siatki, kopiąc ją nad interweniującym Almunią. Nie do przecenienia było ofiarne poślizgnięcie się młodego obrońcy Arsenalu Kierana Gibbsa. Trzy minuty później C. Ronaldo strzelił pięknego gola z rzutu wolnego. Zaraz po tym jak komentator powiedział że taka odległość to za daleko nawet jak na niego. Cóż, nie była! Atomowy strzał w parę sekund dotarł do siatki, a Almunia nie zdążył nawet musnąć piłki. Ten mecz skończył się w 11 minucie a nam pozostało złośliwe „pocieszanie” że wystarczy 4-5 bramek by Arsenal nie odpadł. Kiedy jednak w 61 minucie została rozegrana cudowna kontra, w której udział wzięli Park, Ronaldo i Rooney, tylko człowiek o kamiennym sercu mógłby się nabijać. Obejrzyjmy to jeszcze raz.

Ten wieczór należał do Portugalczyka. Był wszędzie, widział wszystko, nie wiedział co to presja. Znalazła się jednak łyżka dziegciu w tej beczce miodu (lub kropla soku w piwie) jakim był rewanż na Emirates. Właściwie to pokaźna łycha dziegciu i sporo soku w chrzczonym piwie. Czerwona kartka dla Darrena Fletchera, z którą ciężko jest się pogodzić. Ukarany został za genialną interwencję i faul, którego nie było. Kto ma oczy niechaj patrzy, Szkot wybił piłkę zanim starł się z graczem Arsenalu, co oznacza że faulu nie było! Nie widział tego sędzia, który wyrzucił Fletchera z tego meczu i z finału. Podyktował również rzut karny, który pewnie wykorzystał Van Persie. Lecz choćby przyszło 1000 Holendrów i każdy zjadł po sto kotletów to nic nie mogło już uratować odpadającego Arsenalu.

Teraz pozostał już tylko finał. Finał marzeń. Finał, w którym niepowstrzymana siła napotyka obiekt nie do ruszenia. Jaki będzie wynik tego spotkania?

Przewiń na górę strony