Nie przegap
Strona główna / Manchester United / Tego jeszcze nie grali

Tego jeszcze nie grali

Wayne Rooney
„Wszystko co ma początek, ma również i swój koniec” – z tą zasadą poznaną jeszcze za młodu, kiedy to jako wesoły skrzat hasałem po babcinych grządkach nie wiedząc, że marchew, która w tak okrutny sposób została przeze mnie (czy może raczej przez moje obuwie) zdewastowana, jeszcze nie raz będzie gościć na mym talerzu w postaci obiadu, wybrałem się w dalszą podróż. Owa myśl daje o sobie znać po dziś dzień. (I tylko ten nieszczęsny van der Sar, który sam zafundował sobie koniec w spotkaniu z Newcastle, niech cię licho).

Niby rozpoczął się marzec, niby wiosna przed nami, a człowiek nie zauważył nawet, że zbliża się koniec roku (kibic jest specjalnym typem człowieka, który – według mojej filozofii – nie powinien odliczać „lat” w „latach”, a w sezonach; stąd też proste stwierdzenie: dla nas nie ma pojęcia „na dobre rozpoczął się rok 2009” tylko „za chwilę koniec roku”; nie ma w ogóle „roku 2009” – jest sezon „2008/09”; wakacje to letnie, zaś ferie – zimowe okienko transferowe, i kombinuj tak aż ci się znudzi…). Jednakże jak zwykle – nie udało mi się odpocząć od United, co częściowo – nie powiem – pokazało, że w futbolu jednak wszystko da radę.

Pięć spotkań, cztery wygrane na czterech różnych frontach i jedna (choć gorzka) porażka w przeciągu zaledwie czternastu dni. Całkiem nieźle jak na zespół, który z uwagi na wyjazd do Japonii na Klubowe Mistrzostwa Świata, miał nie liczyć się w walce o tytuł mistrza kraju, a w prestiżowej Lidze Mistrzów miał zostać wyrzucony poza burtę już w 1/8 finału. Masz ci los, znalazły się wróżki, które upatrywałyby w suchych statystykach (wierzcie dalej, że „od tylu i tylu lat coś tam i na dodatek coś tam” a już na pewno nie da się z tym nic zrobić) spadku Manchesteru do czeluści Hadesu (potocznie mówiąc – The Championship). Ha-ha-he, Kozakiewicz pozdrawia.

Na początku tego sezonu, kiedy to jeszcze Paul Scholes udawał siatkarza, a Zenit Sankt Petersburg wyjątkowo nie miał ochoty na żarty (bo po fazie grupowej Ligi Mistrzów odebrało mi ochotę na komentowanie tej drużyny), spotkałem się ze stwierdzeniem, że Diabły straciły swoją moc, a po drużynie, która w maju 2008 roku sięgnęła po Puchar Europy wiele nie zostanie. Gdyby nie fakt, że podopieczni Fergusona mają już na swoim koncie klubowego Mistrza Świata, Tarczę Wspólnoty oraz Carling Cup, wszystko się zgadza. Po raz kolejny zostałem olśniony ludzką zdolnością przepowiadania niedalekiej przyszłości. (Z resztą nie tak dawno ktoś zapytał mnie czy wolałbym rozgarniętego kibica innej drużyny, który pisze swe przemyślenia – na ogół – rzadko, czy może świra, któremu radość sprawia ciągłe pisanie dupereli odwrotnie proporcjonalnych wielkością do poziomu inteligencji;
odpowiadam: z pierwszym mogę się dogadać, za to drugi utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak są na tym świecie jeszcze głupsi ludzie niż ja. To pewnego rodzaju komfort psychiczny).

Pierwszego marca pojechaliśmy sobie gdzie? Już się nie pamięta zapewne.

Dałbym wam czas na odszukanie odpowiedniej daty, przypomnienie, ale nie będę przedłużał i napiszę to. Na Wembley sobie pojechaliśmy (a idźcie wy…).
Tam nas indory przez 120 minut ganiały i jak przyszło co do czego – nie dały rady. Ponad 7400 sekund udręki i rzuty karne. (Takich meczów jak ten na rozpoczęcie trzeciego miesiąca roku, a siódmego w kalendarzu kibica nie lubię najbardziej; jest to bowiem jeden z tych hiper- super- ekstra- gigantycznych szlagierów z – podobno – piękną, bajeczną ofensywną grą obu zespołów, na które czeka cała Anglia, a które mimo wszystko – kończą się bezbramkowo, a żeby nie zasnąć trzeba co kilka minut wstać i pobiegać po pokoju). Ale na szczęście zdążyliśmy się przedstawić w rzutach karnych, a kropkę nad „i” w drugim członie nazwy zespołu (czyt. UNITED) postawił Anderson i była biba, że hej. Bo czy zespół, który wygrywa po strzałach z jedenastek dwie Tarcze Wspólnoty oraz finał Ligi Mistrzów, może przyjąć kopa na do widzenia z byle kurzej łapki? Odpowiedź na język nasuwa się sama.

Wtedy już my wszyscy – bardzo mądrzy po wygranej – siedząc wygodnie w fotelach mogliśmy przyjmować gratulacje od naszych rywali zza miedzy. Najczęściej tego dnia słyszałem m.in.: „głupi ma zawsze szczęście”.

(Swoją drogą, wiemy, że szczęście sprzyja lepszym, a czy to oznacza, że lepszy jest po prostu głupi? Być może Piacenza z włoskiej Serie B ma bardziej wykształconych piłkarzy niż – dajmy na to – Inter Mediolan, a przekładając ów porównanie na poszczególne jednostki – Paweł Brożek ma więcej oleju w głowie niż taki Lionel Messi? Całkiem prawdopodobne). Jednak co by nie mówić to Manchester United – nie Arsenal, Chelsea, Liverpool, czy wymieniany w piękne jesienne wieczory do zdobycia wszelkich możliwych pucharów Manchester City – mógł cieszyć się wtedy z kolejnego trofeum.

W Champions League od czterech lat obowiązywała reguła: wygrywasz rozgrywki – w następnym sezonie odpadasz w przedbiegach. I teraz pojawia się pytanie
retoryczne: jak mamy nie kochać zespołu, który takie zapisy wsadza naprawdę głęboko pomiędzy bajki, nic sobie nie robi z ciążącego od lat na obrońcach trofeum fatum i wbija najlepszej obecnie włoskiej drużynie dwa gole, tym samym zapewniając sobie awans? No proszę… W pierwszym meczu nie grał Vidić, jakoś dali radę. W drugim już grał i… strzelił gola w czwartej minucie spotkania. Mina Mourinho nie tęga. Cristiano Ronaldo na 2-0, czwarta minuta (skąd ja to znam?) drugiej połowy. Mourinho myśli co na obiad. Żarty, żarty, żarty – Inter, który już raz nie dał nam rady – ponownie wraca do domu z pustymi rękoma. A Manchester triumfuje. Choć triumf malutki, to jednak coś się w serdusz… coś się po prostu tli. W Diabłach.

Podobnie było z resztą w Pucharze Anglii, gdzie z Fulham biliśmy się o półfinał. (Czemu takie spotkania kończą się w oka mgnieniu, a katusze – takie jak te z Liverpoolem – niemiłosiernie się ciągną; i w oczach kibica The Reds i innych The Blues analogicznie; brak odpowiedzi w bazie danych). Byliśmy świadkami tego, jak Manchester United po usilnych próbach zostawienia w sobie wszelkiej złości, jednak nie wytrzymał i po prostu uległ.

Pozostawił tych biednych, odrapanych Wieśniaków wbijając im cztery gole. To nic, że Tevez sobie na boisko wszedł i z łatwością pacnął dwie bramki. To nic, że kolejne trafienie zaliczył Rooney (które to już?) i w końcu przełamał się Park. To nic. A co z Bobby’m Zamorą, który próbował nas upokorzyć i na Upton Park i na Craven Cottage? A co z dwudziestoma tysiącami kibiców FFC pragnących upokorzyć tych naszych (mogę się unosić dumą? Mogę?) chłopców. Odpowiem: a nic. Oni nie będą słuchać rozmaitych wywodów o początku końca klubu z Londynu, tak jak my słuchaliśmy podobnych mądrości po spotkaniu z „rosyjską potęgą półrocza”. Różnica jest dość wielka – my przegraliśmy z nowoczesnym kopciuszkiem, oni – z potęgą światowego futbolu. Nie mają tak źle. Cztery gole i wyszliśmy na zero.

I choć spotkanie z Liverpoolem pokazało nam, że raz na wozie, raz pod wozem, a każdy siłacz kiedyś zasnąć musi, to nie zamierzam płakać. (Mógłbym płakać nad – dajmy na to – Andersonem, który w sobotę przekonał mnie, że… a nie ważne; mógłbym płakać nad niedyspozycją obrony, ale nie potrafię, bo wiem, że ten Francuz, Anglik, Serb i O’Shea przez niemal cały sezon chronią nasze tłuste – sadząc po ostatnich triumfach – tyły).

Choć często trudno w to uwierzyć, to jednak mamy w zespole tylko ludzi, którzy popełniają błędy i mogą przykładowo i całkiem nie chcący w piękne sobotnie popołudnie na własnym stadionie ślizgać się w nieodpowiednich momentach po murawie, ścinać równo z trawą rywali w polu karnym, stosować chwyty – jeden grom wie czy w wrestlingu nie zabronione – i zdobywać szczyty czerwone kartki. 1-4 jak się patrzy, ale co ja mogę zrobić? Co my możemy zrobić? Pozostaje tylko podziękować tym facetom za to, że i tak włożyli w ten sezon tyle serca, ile świnia nie włoży w dogonienie Usaina Bolta. Za piękny mimo wszystko marzec dziękujemy.

Na początku skazywani (psia cię jego mać) na porażkę w niemal każdych rozgrywkach. Teraz udowadniający na ile tak naprawdę ich stać. Ktoś liczy się jeszcze we wszystkich sześciu pucharach, a jednocześnie zamyka usta wszystkim niedowiarkom i suchym statystykom. Pięć meczów, pięć zwycięstw, dwa awanse, jeden puchar – a to w zaledwie jedenaście dni. I kończymy polemikę.

Autor: viroos

Przewiń na górę strony