Nie przegap

Bojaźliwy lew

Bojaźliwy lew
Nie wiem, jakie były Wasze wrażenia ze spotkania z Chelsea, ale ja oglądając mecz na Stamford Bridge przeżywałem nieprzyjemne deja vu. Sytuacja na boisku do złudzenia przypominała mi to, co Manchester niestety wielokrotnie prezentował na przestrzeni ostatnich kilku lat. Drużyna sir Alexa zachowuje się jak bojaźliwy lew. Ma wszystko, czego trzeba żeby królować na boiskach w Anglii oraz na kontynencie, a od czasu do czasu pokazuje to rozszarpując jakąś ofiarę na strzępy. Ale gdy o łup przychodzi powalczyć z innym groźnym drapieżnikiem, nie wiedzieć czemu traci odwagę i przyjmuje zachowawczą postawę, przez co nie może wykorzystać swojej rzeczywistej siły. Jeśli Szkot oraz jego podopieczni chcą obronić trofea zdobyte rok temu, a zwłaszcza Puchar Europy, muszą wreszcie zacząć rządzić boiskami, jak na prawdziwego lwa przystało.

Zacznijmy od czegoś prostego: ustawienie na boisku. Jak sami wiecie, różnie z tym w ostatnich latach bywało. Po 2000 roku sir Alex (a może jego sztab trenerski) zaczął nieco eksperymentować. Poprzestawiał pionki na szachownicy tak, że wyszło mu z tego nieszczęsne 4-5-1, na które decydował się w wielu meczach, zwłaszcza z mocniejszymi rywalami w Lidze Mistrzów. Z jednej strony rozumiem namysły nad modyfikacją taktyki, bo w końcu piłka nożna zmienia się z czasem: pojawiają się nowe tendencje oraz pomysły, a kto, jeśli nie najsilniejsze kluby, powinien przodować w ulepszaniu systemów gry? Tyle, że w przypadku Manchesteru efekt okazał się odwrotny do zamierzonego. Zamiast kolejnych sukcesów przyszły chude lata, podczas których starcia z innymi europejskimi gigantami wyglądały jak rzucanie grochem o ścianę. Jeden napastnik, nawet tak dobry jak Ruud van Nistelrooy, nie był w stanie zapewnić United odpowiedniej ilości sytuacji strzeleckich. Cóż z tego, że pięciu pomocników zagęszczało środek pola, skoro nie potrafiono z tej ewentualnej przewagi zrobić odpowiedniego użytku?

Być może dobicie do dna (czytaj: odpadnięcie z Ligi Mistrzów już po fazie grupowej) obudziło Szkota. Od kilku lat stopniowo wraca do klasycznego 4-4-2, czy innego, ale też rozsądnie ofensywnego systemu gry. W niedawnym meczu przeciwko Liverpoolowi wystawił nawet trzech atakujących, co zdarza mu się raczej rzadko (mówię oczywiście o wyjściowym ustawieniu). W większości ligowych pojedynków Czerwone Diabły wyglądają tak, jak powinny, czyli po prostu przeważają nad rywalem i stwarzają sobie sporo sytuacji bramkowych. Tylko czasami w głowie menedżera kołacze się jeszcze gra z jednym zawodnikiem ustawionym „na szpicy”. Problem w tym, że zdarza się to zazwyczaj wtedy, gdy przeciwnik jest bardzo mocny – czyli taki, jakiego można spodziewać się w fazie pucharowej Champions League.

Ale dość już o ustawieniach rozpisywanych na papierze (tudzież na ulubionym wyświetlaczu Jacka Gmocha). W końcu grać dobrze można różnymi systemami, a niezachwiane przekonanie o jedynie słusznym 4-4-2 zakrawałoby na grubo przesadzony dogmatyzm. Głównym problemem, który dostrzegam w postawie ekipy z Old Trafford, jest nie tyle taktyka, co mentalność gry. Spotkanie z Chelsea jest tego najlepszym przykładem. Przez pierwsze dwadzieścia kilka minut panowie w czerwonych koszulkach prezentowali się naprawdę dobrze. Częściej byli przy piłce, dobrze przerywali akcje gospodarzy i zdecydowanie napierali na bramkę Petra Cecha. Krótko mówiąc – Manchester, jaki zawsze chciałbym oglądać. Niech więc ktoś wyjaśni mi, dlaczego po zdobyciu bramki piłkarze Fergusona tak bardzo zmienili sposób gry, oddając inicjatywę?

Jak był tego efekt, wszyscy wiemy. Wiemy także, że taki scenariusz wydarzeń powtarzał się w ostatnich latach wielokrotnie, w większości przypadków z kiepskim efektem. Prawdę mówiąc nie zaskakiwało mnie to, bo odkąd pamiętam, siła United tkwiła w ofensywie, a nie żelaznej obronie. Owszem, Ferguson miał (ma) też solidne formacje defensywne z takimi asami, jak Gary Pallister, Dennis Irwin, Jaap Stam czy obecnie Rio oraz Nemanja. Ale oddawanie pola gry przeciwnikowi bardzo często kończyło się utratą bramki, albo co gorsza kilku. Dlatego wiem, że gra na utrzymanie wyniku nie wróży Diabłom nic dobrego.

Prawdę mówiąc, nie wiem czy w tej sytuacji powinienem krytykować menedżera, jego asystenta, trenerów czy może samych piłkarzy. Nie jestem nawet pewien, czy w ogóle powinienem wdawać się w taką krytykę, bo po prostu nie potrafię stwierdzić kto podejmuje decyzje o tym, że „gramy na 1:0”. Teoretycznie to Ferguson odpowiada za to, jaki plan drużyna realizuje na boisku. Ale czy to oznacza, że to on wyraźnie nakazuje zawodnikom cofnięcie się? Być może czasami owszem, ale wątpię by tak właśnie działo się w każdym przypadku. W końcu Szkot zasłynął między innymi swoim zamiłowaniem do ofensywnej gry. Wielokrotnie powtarzał, że dla niego liczą się nie tylko trzy punkty, ale też styl oraz rozmiar zwycięstwa, i wielokrotnie też udowadniał to swoimi decyzjami. Poza tym obserwując grę swoich podopiecznych powinien być świadom tego, że poleganie na defensywie nie wychodzi im na dobre. Przecież trudno uwierzyć w to, by człowiek o takim doświadczeniu nie potrafił wyciągać wniosków z tego, co widzi.

Może więc to gracze intuicyjnie cofają się, gdy obejmują prowadzenie? Menedżer drze się z ławki żeby zagrać pressingiem, odbierać piłki i dalej atakować, ale przecież mamy już bramkę, więc teraz trzeba po prostu nic nie wpuścić. Rzecz w tym, że ten siwy staruszek nerwowo wymachujący rękoma to nie jakiś pierwszy lepszy dziadek, tylko sir Alex Ferguson – facet, którego się słucha, albo nie gra się w Teatrze Marzeń… O samowolce nie może być mowy, a tłumaczenie, że „tak wyszło, szefie” raczej na nic się nie zda delikwentowi w szatni.

Tak czy inaczej, Manchester ma problem. Niezależnie od tego, kto i dlaczego decyduje o tym, by raczej bronić wyniku niż próbować go podwyższyć, jest to błąd. Ba! Określając to słowami Jasia Tomaszewskiego, to nie jest zwykły błąd, tylko wielbłąd! (dlaczego jest mi wstyd, że używam tego sformułowania…?) Mocni przeciwnicy zazwyczaj wykorzystują taką sytuację, przejmując kontrolę nad przebiegiem gry. A że szyki obronne United nie zawsze wytrzymują napór, kończy się to bezsensownym wypuszczeniem z rąk szansy na dobry rezultat. Ile jeszcze słabych występów przeciwko silnym europejskim klubom potrzeba tej drużynie, by pojęła błąd w rozumowaniu? Zdaję sobie sprawę z tego, że współczesny futbol premiuje raczej dyscyplinę taktyczną i solidną obronę, ale w przypadku tego klubu taka recepta ewidentnie się nie sprawdza. Dlatego, w duchu tradycji realnego socjalizmu, apeluję: Panie Alexie, panowie piłkarze – więcej odwagi! Asekuranctwu oraz zachowawczej grze mówimy stanowcze, zdecydowanie NIE! Waszą najlepszą obroną jest atak, i tylko tym sposobem możecie dorównać drużynie, która święciła triumfy pod koniec lat dziewięćdziesiątych.

Śmiem twierdzić – zapewne nie ja jeden – że potencjału ofensywnego na Old Trafford jest pod dostatkiem. Po przybyciu Dimitara Berbatova powinny ucichnąć narzekania na zbyt małą liczbę klasowych napastników, a środek pola z takimi ludźmi, jak Scholes, Giggs, Ronaldo, Nani, Park, Carrick, czy Anderson także gwarantuje odpowiednią siłę uderzenia. Lew jest silny, jak rzadko kiedy. Musi tylko do końca w to uwierzyć.

Przewiń na górę strony