Nie przegap
Strona główna / Albo my wygramy, albo oni!

Albo my wygramy, albo oni!

Albo my wygramy, albo oni!
Nieodżałowany sportowiec i mistrz słowa Zdzisław Ambroziak otwarcie przyznawał się do tego, że zagorzałym fanem futbolu nie jest. Ba! Wielokrotnie próbował nawet przekonywać telewidzów i czytelników o wyższości siatkówki czy tenisa ziemnego nad piłką kopaną. Zgadzałam się i zgadzam nadal z redaktorem Ambroziakiem, do dziś zachwycając się soczystymi atakami Sebastiana Świderskiego, Mariusza Wlazłego czy skutecznym blokiem naszych środkowych. Trzymam kciuki za Agnieszkę Radwańską, która dobija się do światowej czołówki.

Ale – jak to zwykle w życiu bywa – jest jedno ale. Moje niezachwiane przekonanie o przysłowiowej wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy zaczyna się chwiać – i to bardzo mocno – gdy tylko zbliżają się mistrzostwa świata lub Europy w piłce nożnej. Mogę to wytłumaczyć tylko i wyłącznie futbolowym szaleństwem ogarniającym miliony ludzi. Kibicowanie to piękna sprawa (nie mylić z burdami spod znaku Hooligans!), niezależnie od tego, czy bywa się na meczach szczypiorniaka (ukłony dla mojej Wisły Płock), koszykówki czy piłki nożnej. Klub jednak to nie to samo, co reprezentacja.

Polska kibiceReprezentacja to dla kibiców duma, honor, to ogromne emocje. Presja zwycięstwa spoczywająca na zawodnikach nie zawsze pomaga, ale bez niej tak naprawdę nie ma reprezentacji, dlatego nie zgadzam się z głosami krytyki, które spadły na Macieja Żurawskiego po tym, jak oznajmił światu, że Polacy jadą na Euro po medal. Widać trener Beenhakker zaszczepił w zawodnikach wystarczająco dużo wiary we własne możliwości i umiejętności, aby nie bali się tak śmiałych deklaracji. Każdy, kto choć trochę interesuje się sportem, bierze te słowa z przymrużeniem oka – przecież sport to także gra psychologiczna z przeciwnikiem.

Niezależnie od tego, jak zakończą rozgrywki zawodnicy z kraju nad Wisłą, wszyscy żyjemy teraz mistrzostwami i nasłuchujemy informacji przychodzących z Bad Waltersdorf . Pierwsze oznaki paniki wywołała wiadomość o kontuzji Błaszczykowskiego. Wczoraj jak grom z jasnego nieba spadła na nas informacja, że zgrupowanie opuścił Tomasz Kuszczak. Wyjątkowo zgadzam się ze Zbigniewem Bońkiem, który uparcie przekonywał w wieczornym studio Polsatu Sport Extra, iż tragedii nie ma i najwyższy czas zająć się podstawową jedenastką szykowaną na mecz z Niemcami, a nie wylewać łzy nad bolącym pośladkiem bramkarza Manchesteru United. I w ten oto sposób doszliśmy do sedna sprawy: mecz z Niemcami.

Osobiście – jako kibic narodowej reprezentacji – traktuję to spotkanie jako kolejną po Grunwaldzie potyczkę. Nie będę się silić na polityczną poprawność i mówić o pojednaniu ponad podziałami. Chcę wygranej z Niemcami, chcę, abyśmy pierwszy raz w historii futbolowych spotkań face to face wyszli zwycięsko z tego pojedynku. I wcale się swoich pragnień nie wstydzę. Nie wstydzę się powiedzieć głośno, że zależy mi na tej wygranej bardziej niż na zwycięstwie z Chorwatami i Austriakami, choć oczywiście wierzę w scenariusz 3 zwycięstw (na dobry początek).

Polska kibiceMecze z sąsiadami zza Odry dają ten szczególny dreszczyk emocji – jak powiedział mi kiedyś w rozmowie wicemistrz świata w piłce ręcznej Rafał Kuptel – podtekst historyczny sprawia, że mają one nieco inny wymiar. Media w znany sobie sposób lubią podgrzewać atmosferę, ale przecież jest to jeden z elementów gigantycznego widowiska, jakim są mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Wojna podjazdowa trwa, a decydujące starcie 8 czerwca w Klagenfurcie.

W moim rodzinnym miasteczku na balkonach pojawiły się biało-czerwone flagi, kierowcy fantazyjnie przyozdobili swoje samochody i uśmiechają się do siebie jakoś tak życzliwiej… Jutro wielki dzień: po zielonej trawie piłka goni, albo my wygramy, albo oni…

Autor: Nikka

Przewiń na górę strony