Nie przegap

Ostatni akt

Ostatni akt
Wszystko jest już gotowe. Elementy scenografii moskiewskiego teatru ustawione, aktorzy czekają we właściwych kostiumach. W środę wyjdą na scenę, by na naszych oczach odegrać ostatni akt sztuki, którą raczyli kibiców przez ponad 15 lat. Potem zapadnie kurtyna, kończąc to niezapomniane przedstawienie stanowiące jeden z najwspanialszych etapów w kronikach Teatru Marzeń. Przedstawienie, które dało mi zaszczyt i przyjemność podziwiania jednej z najbardziej niezwykłych, a być może także najlepszych drużyn klubowych w historii futbolu. Pytanie tylko, czy głównych bohaterów pożegna solidna porcja braw z domieszką lekkiego rozczarowania wobec braku szczęśliwego zakończenia, czy wielominutowa owacja na stojąco wywołana zwycięskim grand finale? Właśnie teraz nasi ulubieńcy mają szansę na to drugie – szansę, która może się już nie powtórzyć.

Określeń „najbardziej niezwykła” i „najlepsza” używam, drogi Czytelniku, z pełną premedytacją i świadomością ich wagi. Zważywszy na bogatą historię „kopanej” i jej liczne wspaniałe karty, te sformułowania mogą brzmieć nieco przesadnie i pompatycznie, ale dla mnie – wychowanego na latach 90-tych – Manchester u progu i w czasie największych osiągnięć za kadencji sir Alexa Fergusona był, jest i pozostanie niezapomnianym zjawiskiem; jednym z tych, które zdefiniowały moją tożsamość jako kibica. Okres ten, naznaczony obecnością Szkota i pojawieniem się grupy znakomitych wychowanków, ma się ku końcowi.

Do tej pory, mimo iż klub w naturalny sposób niemal bezustannie ewoluował, zachowana została jakaś cząstka duszy drużyny z 1999 roku. Ten sam menedżer, kilku weteranów, którzy pamiętają chwile wielkiego triumfu – to wystarczy, bym oglądając Manchester dzisiaj czuł, że widzę ten sam zespół, który wtedy zadziwiał piłkarski świat.

Jeśli w środowy wieczór nasi ulubieńcy pokonają Chelsea, dla mnie będzie to przede wszystkim nawiązanie do pucharu zdobytego 9 lat temu i najlepsze możliwe zwieńczenie karier sir Alexa, Gary’ego, Paula i Ryana, a w pewien sposób także ich kolegów, którzy nie występują już na Old Trafford. Uważam – jak zapewne wielu z Was – że zasługują oni na takowe zakończenie. Mam nadzieję, że nie zmarnują tej szansy, bo jak napisałem wcześniej, obawiam się, że lepszej już nie dostaną.

Dlaczego teraz? Skąd te nieco pesymistyczne przepowiednie? Powodów jest kilka. Po pierwsze, wystarczy spojrzenie w kalendarz. Neville, „Scholesy” i „Giggsy” to prawdziwi profesjonaliści świecący przykładem solidnej, sumiennej pracy nad sobą. Pierwszego z nich ostatnimi czasy nie oglądamy praktycznie w ogóle, ale winić za to trzeba kontuzję, bo przecież zanim jej doznał, był pewnym ogniwem wyjściowej 11-tki. Paul i Ryan natomiast, mimo kolejno 33 i 34 lat na karku, wciąż regularnie zaliczają swoje minuty na boisku. Ale czas płynie nieubłaganie i z każdym kolejnym rokiem rola tych piłkarzy w zespole będzie malała. Oczywiście dopóki trenują z drużyną będą mieli na nią znaczący wpływ, choćby tylko przez swą obecność. Ale ich udział w samej grze będzie nieuchronnie malał.

W tej chwili, mimo swojego wieku i tego, że fizyczną wydolnością nie mogą już równać się z każdym o 10 lat młodszym kolegą, nadal są integralną częścią zarówno tego, co dzieje się w szatni i na treningu, jak i tego, co ma miejsce na murawie podczas spotkania. Gol „Rudzielca” przeciwko Barcelonie jest tego najlepszym dowodem. Czyż nie będzie o wiele piękniej, jeśli sięgną po puchar Ligi Mistrzów teraz, gdy każdy kibic widzi, że wciąż jeszcze grają i potrafią błyszczeć?

Po drugie, zwycięstwo w tym roku jest po prostu najbliżej. Sir Alex i jego podopieczni muszą zrobić już tylko ostatni krok. Droga do finału Ligi Mistrzów jest zawsze dość trudna i podstępna, niezależnie od tego, na jakich trafia się rywali. W tym roku los raczej sprzyjał Manchesterowi pod tym względem, bo trzeba przyznać, że przeciwnicy w fazie pucharowej nie zaliczali się do największych tuzów. Lyon i Roma to na pewno solidni, ale też bez wątpienia nie najgroźniejsi rywale. A gdy już przyszło do gigantów, padło na Barcelonę – kolosa u schyłku żywota, słaniającego się na nogach, któremu wystarczyło zadać jeden solidny cios.

Do tego pula potencjalnych konkurentów do zwycięstwa była w tym sezonie nieco mniej liczna niż zazwyczaj. Etatowy finalista Ligi Mistrzów ostatnimi czasy, AC Milan, od początku rozgrywek prezentował się słabiej zarówno w Serie A, jak i Champions League. Efekt? Słynąca z żelaznej dyscypliny obrona ekipy Ancelottiego pękła pod naporem młodzieży Arsene’a Wengera i na tym skończyły się europejskie podboje Włochów. Bayernu Monachium w ogóle nie oglądaliśmy, bo w stolicy Bawarii, mimo sporych inwestycji, coś nie chciało zaskoczyć przez ostatnie 2 sezony. Real Madryt wciąż przechodzi proces gruntownej przebudowy po tym, jak wygasły „Galaktyczne” gwiazdy ery Florentino Pereza. „Królewscy” prezentują się już całkiem nieźle, ale by osiągnąć coś w Europie potrzebują jeszcze 2 lub 3 lat. W tym roku było dla nich jeszcze za wcześnie.

Zostały więc angielskie drużyny, a tych United szczęśliwie uniknęli w drodze do finału. Miast tego, mogli spokojnie oglądać w telewizji jak Liverpool wyżyna Arsenal, a potem sam zostaje ścięty przez panów w niebieskim. Z całej brudnej roboty drużyna Fergusona musi wykonać jedynie ostatni szturm. Bardzo możliwe, że za rok konkurencja powróci ze zdwojonym zapałem i batalia o finał będzie trudniejsza.

Po trzecie natomiast, przypadek sprawił, że zwycięstwo w tym roku, ba – w tym konkretnym meczu! – nabierze kilku szczególnych znaczeń. 50 lat temu los pokazał „Czerwonym Diabłom” swoje okrutne oblicze. W Monachium swym jednym wybrykiem okaleczył wspaniale funkcjonujący organizm, jakim była wtedy drużyna sir Matta Busby’ego. Niektórzy twierdzą, że to mogła być najlepsza ekipa w historii angielskiego futbolu. Niestety, tego nigdy się nie dowiemy. Jeśli „Dzieci Busby’ego” były faktycznie tak wspaniałą ekipą, to rysuje się nam ciekawa, nieco nostalgiczna analogia. Kibice z tamtych lat powiedzą zapewne, że Manchester był w drodze na szczyt, ale katastrofa przerwała tę ekspedycję. Dziesięć lat później, po niesamowitym okresie odbudowy i pracy, sir Matt wraz z podopiecznymi powrócił na szlak i zrealizował marzenie, stając się legendą i symbolem Manchesteru United.

Ferguson, który w 1986 roku objął posadę menedżera na Old Trafford, stopniowo urósł do miana legendy tak, jak kilka dekad wcześniej uczynił to Busby. W sezonie 1998/1999 poprowadził swoich zawodników do niezapomnianych zwycięstw, których kulminacją było dramatyczne 2:1 na Camp Nou. Teraz, 9 lat po swoim największym osiągnięciu, wrócił pod Everest klubowej piłki, podobnie, jak równo 40 lat temu uczynił to jego wielki poprzednik.

W pamiętnym finale 1999 roku zabrakło Paula Scholesa. Anglik musiał odbyć karę zawieszenia na zgromadzone żółte kartki. Na przestrzeni lat „Scholesy” brał udział w praktycznie wszystkich innych wielkich sukcesach Manchesteru, gromadząc imponującą kolekcję trofeów. Brakuje w niej tylko tego jednego, najcenniejszego – za zwycięstwo w Lidze Mistrzów. W środę rudowłosy pomocnik otrzyma szansę, by wypełnić jedyną lukę w swojej fantastycznej klubowej karierze.

W Barcelonie zagrał natomiast Ryan Giggs, który podczas 17 lat kariery na Old Trafford zdobył dość laurów, by stać się najbardziej utytułowanym piłkarzem w historii brytyjskiego futbolu. Dość powiedzieć, że 11 maja skompletował dziesiąty tytuł mistrza Anglii. Nie wiem, czy szkoleniowiec ManU starannie konsultował u statystyków liczbę meczów, jakie Walijczyk rozegrał w barwach United, ale faktem jest, że napisał swojemu podopiecznemu wręcz idealny, hollywódzki scenariusz: ostatni a zarazem najważniejszy mecz sezonu, coś na co klub czekał od 9 lat – a Ryan w tym właśnie dniu wybiegnie na boisko, by pobić kolejny, jakże niezwykły rekord. 759 występów w koszulce z Czerwonym Diabłem na piersi, o jeden więcej, niż ma na koncie sam sir Bobby Charlton. Nie wyobrażam sobie dla „Giggsy’ego” lepszego momentu, by po raz drugi sięgnąć po puchar Ligi Mistrzów i tym wieczorem podsumować swoją karierę. O takich chwilach się śni, a tym razem sen może się urzeczywistnić.

Ja – kibic Manchesteru – czekałem na ten dzień 9 lat. Ale zdaję sobie sprawę z tego, że dla klubu ten moment jest wart jeszcze więcej, niż 9 lat pracy, aspiracji, oczekiwań, pokonywania przeciwności losu. Ktoś mógłby powiedzieć, że wszystkie wymienione przeze mnie okoliczności stracą jakiekolwiek znaczenie, gdy w środę na Łużnikach rozlegnie się pierwszy gwizdek sędziego. Ale ja twierdzę, że te małe i większe drobnostki, statystyki, porównania, odniesienia i małe mity żyjące w naszej wyobraźni są jednak częścią duszy wielu kibiców. Częścią tego, co w środowy wieczór przykuje mnie do telewizora i każe drzeć się w niebogłosy: „United!!! United!!!”…

P.S. Obym po meczu mógł równie głośno śpiewać: „Campeones, Campeones, Ole Ole Ole!”.

Autor: Maniak

Kilka słów o autorze:
Kibicem Manchesteru jestem w zasadzie od kiedy tylko zacząłem interesować się piłką nożną, czyli pewnie od jakichś 15 lat. Jakiś czas temu dołączyłem do redakcji serwisu MUFC.pl, skąd – poprzez współpracę naszej strony z Redlogiem – mój tekst trafia na łamy tego bloga. Bywa, że serce kibica ponosi mnie nieco przy klawiaturze, podczas ślęczenia nad tego typu tekstami. Dlatego z góry proszę o wyrozumiałość tych, dla których chłodna i obiektywna ocena stanowi podstawę i nieodłączny element dziennikarskiego rzemiosła ;)

Przewiń na górę strony