Dla większości kibiców, nie ma nic bardziej frustrującego niż drużyna „budowana pieniądzem”. Jeszcze parę lat temu, niechęć budziła postawa Realu Madryt. „Królewscy”, co roku szokowali piłkarski świat, ściągając do klubu, za grube miliony, gwiazdy pokroju Zidana, Figo, Ronaldo, Beckhama czy Owena. W dniu dzisiejszym, na rynku transferowym, nikt nie jest w stanie konkurować z Chelsea Londyn. Rosyjski miliarder Roman Abramowicz postanowił przełożyć marzenia z gier komputerowych na rzeczywistość. Nas jednak najbardziej interesuje to, jaką pozycję na światowym „rynku”, okupuje dzisiaj Manchester United. Oczywistym jest, że wielka drużyna to także drużyna dobrze się sprzedająca. Ale czy jest to równoznaczne z „zaprzedaniem duszy”, tzw. „sprzedaniem się”? Gdzie leży owa cienka granica, pomiędzy tymi dwoma, podobnymi, aczkolwiek zupełnie odmiennymi pojęciami? I czy Manchester United już ją przekroczył?
Przed meczami z Barceloną, moją uwagę przykuł fragment artykułu, autorstwa jednego ze znanych, polskich felietonistów sportowych, dotyczący kadr Barcelony i Manchester United. Możemy się z niego dowiedzieć, iż w obu zespołach nastąpiła swoista zamiana ról. Manchester, który zawsze „stał” wychowankami, teraz olśniewa zawodnikami sprowadzonymi za grube miliony – Ferdinandem, Andersonem, Nanim, Ronaldo i Rooney’em. Trzon Barcelony stanowią natomiast piłkarze z jej własnej szkółki – Valdes, Puyol, Xavi, Iniesta czy Messi. Jak, taką zmianę, powinien traktować przeciętny kibic? W tekście „Manchester United – mistrz czy wieczny przegrany” zwracałem już uwagę na to, że sir Alex Ferguson zdecydował się podążać za światowymi trendami „kosztem” wychowanków.
Nie da się ukryć, że United z każdym sezonem gra lepiej. Południowa krew przyniosła nam ożywczy powiew, który postawił Czerwone Diabły na nogi. Nie wspomnę nawet o Ferdinandzie oraz Rooney’u – kto wyobraża sobie Manchester bez nich? Z drugiej strony, ciężko przyjąć do wiadomości fakt, iż najlepsza obecnie jedenastka Diabłów, składa się praktycznie w całości z „importowanych” graczy. Nie twierdzę, ze transfery są złe. Trzeba jednak spróbować odszukać ów „złoty środek”, wyważyć kwoty wydawane na graczy ściąganych z innych klubów i te wykorzystywane na szkolenie młodzieży. Bo jak pogodzić się z faktem, że najbardziej krytykowanym zawodnikiem United, jest jedyny urodzony w Manchesterze wychowanek klubu – Wes Brown.
Glazer… Na dźwięk owego nazwiska wielu z nas skrzywi się i obrzuci kilkoma epitetami, tego amerykańskiego „złodzieja duszy” United. W pamięci każdego z nas, utkwiły obrazy protestujących kibiców Czerwonych Diabłów i ich słynne hasła przewodnie „Glazer out” oraz „Lovez United Hate Glazer”. Fala oburzenia po przejęciu klubu przez amerykańskiego miliardera, skłoniła nawet grupę najbardziej zagorzałych ( lub tych w najgorętszej wodzie kąpanych ) fanów do stworzenia własnej drużyny – FC United of Manchester. Czy taki krok był w ogóle potrzebny.
Malcolm Glazer nie uczynił z Manchesteru United swojej zabawki, tak jak zrobił to Roman Abramowicz. Śmiem twierdzić, że Amerykanin nie ma żadnego wpływu na decyzje sir Alexa Fergusona odnośnie kadry i transferów. Nie sprawdziły się również obawy co do przyszłej sytuacji finansowej klubu. Manchester prosperuje znakomicie, rośnie w siłę z każdym dniem i nic nie wróży jego wcześniej zapowiadanych kłopotów. Czy można w takim wypadku mówić o tym, że Czerwone Diabły „sprzedały” się Glazerowi? Nie sądzę…
Światowym trendem, wśród czołowych zespołów naszego globu stały się również dalekie podróże do Ameryki, Azji i na „bogaty” Bliski Wschód. Po rozegraniu 50-60 spotkań w sezonie oraz meczach reprezentacyjnych, piłkarze odlatują ze swoimi klubami na drugi koniec świata. Oczywiście wszyscy są równie „zaskoczeni” i „zachwyceni” wielką popularnością jaką cieszą się na kontynentach Ameryki i Azji. Zarzekają się, że mecz z Shenzhen Shangqingyin rozegrają na 110% możliwości, ale nie przeszkodzi im to w przygotowaniach do zbliżającego się, morderczego sezonu na brytyjskich wyspach, oddalonych o dziesiątki tysięcy kilometrów. Manchester United poszedł o krok dalej.
Czerwone Diabły nie tylko odwiedzają inne kontynenty ale również sprowadziły kawałek takiego kontynentu do siebie. Kontynentu, który nazywa się Park Ji-sung. Koreańczyk ściągnął przed telewizory 49 milionów swoich rodaków, co z pewnością odbija się bardzo pozytywnie na budżecie klubu. Wszystko więc świetnie pasuje do naszej teorii spiskowej – podporządkowania zespołu pieniądzom. Wszystko? Jednak nie… Bo cóż tu zrobić z faktem, iż Koreańczyk prezentuje się w każdym meczu z bardzo dobrej strony. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że na chwilę obecną, wnosi do gry drużyny więcej niż np.: Ryan Giggs. Można więc powiedzieć, że Park jest zawodnikiem idealnym. Zarabia dla klubu kolejne miliony, dosięgając przy tym wysoko postawionej poprzeczki na boiskach ligi angielskiej.
Manchester United kocham za wspaniałą historię, legendarnych wychowanków i wybitnych trenerów. Czy w dzisiejszym świecie, wielki klub piłkarski, można zbudować bez ogromnych pieniędzy? Czy lepiej szkolić kolejnych „Messich”, czy też lepiej sprowadzać produkty gotowe? Ile w tym „piłkarskim biznesie” zostało dla nas, kibiców ceniących wierność i żywiących się spontanicznością?