Nie przegap
Strona główna / Naszym okiem / Ofensywa to nie wszystko, czyli remis na Riverside

Ofensywa to nie wszystko, czyli remis na Riverside

Sir Alex Ferguson W sobotę Liverpool urwał punkty walczącemu o mistrzostwo Anglii Arsenalowi remisując na Emirates Stadium 1:1. Pół godziny po zakończeniu tego szlagieru swój mecz na City of Manchester Stadium rozpoczęła Chelsea, którą ugościł Manchester City. Choć „The Citizens” mieli sporo okazji, okazali się bardzo gościnni ulegając londyńczykom 0:2. W obliczu takiego obrotu spraw, Manchester United musiał wygrać, by utrzymać pięciopunktową przewagę nad drużyną Avrama Granta. Problem w tym, że „Czerwone Diabły” miały przed sobą ciężki wyjazd na Riverside Stadium, w końcu wielu kibiców pamięta porażkę 1:4 z Middlesbrough sprzed kilku lat. Do tego gracze Garetha Southgate’a pokonali w tym sezonie u siebie Arsenal, a w poprzedniej kolejce mocno postraszyli Chelsea.

Pierwszy mecz United z Boro z tego sezonu, rozegrany na Old Trafford, zakończył się gładkim zwycięstwem 4:1. Ale trzeba wziąć pod uwagę, że dużą zasługę miał przy tym stadion, na którym ten mecz rozegrano – „Teatr Marzeń” potrafi zmobilizować podopiecznych Fergusona podwójnie, a czasem nawet potrójnie. Wystarczy choćby przypomnieć takie zwycięstwa, jak 7:1 z AS Romą czy 4:0 z Arsenalem w FA Cup. Atut własnego stadionu ma czasem kolosalny wpływ na przebieg danego spotkania. Myślę, że to właśnie dlatego tak bardzo „Czerwone Diabły” męczyły się z Derby County, ledwo wygrywając 1:0. Jak spora część kibiców MU się spodziewała, na Riverside nie było łatwo…

Zacznijmy jednak od składu United. Sir Alex Ferguson zdecydował się nie dawać wolnego swoim najważniejszym piłkarzom i tym samym wystawił w zasadzie najsilniejszą możliwą „jedenastkę”. Kontuzjowanego Nemanję Vidica zastąpił w tym spotkaniu John O’Shea. I można powiedzieć, że to była kluczowa dla tego spotkania zmiana. Niestety, kluczowa dla gospodarzy. Serwis Sky Sports oraz internetowe wydanie dziennika „Manchester Evening News” nie pozostawiły suchej nitki na występie właśnie O’Shea oraz Wesa Browna, grającego na prawej obronie i, nie ma co ukrywać, nie potrafiącego sobie poradzić ze Stewartem Downingiem. A można było wystawić Gerarda Pique oraz Owena Hargreavesa, tym bardziej, że Ferguson zarzekał się, że ten drugi w tym meczu wystąpi. Widać, nie chodziło mu o grę od pierwszych minut.

Ale najpierw pozytwne wieści. Początek meczu nie był taki tragiczny i Manchester United szybko zdobył bramkę otwierającą wynik spotkania. Po rzucie rożnym dla gości, na lewej stronie pola karnego piłkę przejął Michael Carrick. Pomocnik od razu podał wzdłuż linii bramkowej, a tam czekał już nie kto inny, jak Cristiano Ronaldo. Tak jest, Portugalczyk znowu zdobył bramkę, co powoli robi się nudne (oczywiście, nie dla kibiców MU). Był to już 37. gol skrzydłowego w tym sezonie i jest już chyba coraz mniej wątpliwości kto otrzyma Złotego Buta po zakończeniu rozgrywek ligowych w Europie. Niech no tylko Manchester dojdzie do finału Ligi Mistrzów, a Cristiano załatwi sobie od razu tytuł najlepszego piłkarza sezonu w plebiscycie „France Football”.

Szybko zdobyta bramka dawała nadzieję na kolejną wygraną w lidze. No bo cóż można było pomyśleć innego, skoro efektownie grający zespół, do tego będący w świetnej formie, zdobywa szybko bramkę? Tym bardziej, że ów zespół przez pierwsze 20 minut nieustannie atakował i tylko przez swoją nieskuteczność nie powiększył przewagi. Później do głosu doszli gospodarze. W 23. minucie do świetnej pozycji doszedł Aliadiere, ale będąc praktycznie sam na sam z Edwinem van der Sarem fatalnie spudłował. Warto zaznaczyć, że przy tej akcji faulowany pod polem karnym Boro był Patrice Evra, ale przeciwnicy nic sobie z tego nie zrobili i przeprowadzili kontrę.

Akcja Aliadiere’a była tylko wstępem, później nie było wcale lepiej. Nie chcę zbytnio jeździć po graczach Fergusona, ale za ten występ im się należy. Gol golem, ale nie zapominajmy, że na obronie zagrali wymienieni już O’Shea z Brownem. W 35. minucie, po stracie również nieciekawie grającego ostatnio Ryana Giggsa, piłkę wyłuskał Gary O’Neill. Następnie posłał daleki kros do biegnącego w kierunku bramki Afonso Alvesa. Podstawowe pytanie: gdzie wtedy byli nasi bohaterowie z defensywy, czyli Wes i John? Szczerze powiedziawszy, ciężko powiedzieć, ale napastnika gospodarzy w tej sytuacji musiał gonić… Carrick. Nie dogonił. Remis i to, co zapowiadało się łatwą przeprawą, nagle stało się nieco skomplikowane.

Oj, podziałało to na Middlesbrough, podziałało. Ledwie po 5 minutach Downing stanął przed świetną okazją, ale van der Sar tego dnia dokonywał cudów w bramce. I nie ma co ukrywać, gdyby nie on, z Riverside nie wywieźlibyśmy nawet pół punktu. Ale o tym nieco później. Do przerwy wynik bez zmian, choć podopieczni Southgate’a zaczęli sobie całkiem dobrze poczynać i widać było, że gol strzelony potencjalnym mistrzom dodał im pewności siebie.

Wierzyłem, że 15-minutowy pobyt w szatni wpłynie jakoś mobilizująco na zawodników, a jeżeli nie sam pobyt, to przynajmniej jakaś „suszareczka” ze strony Fergusona. Oczywiście nie wiem w jaki sposób Szkot motywował swoich piłkarzy, ale cokolwiek to było, efektów zbytnich nie przyniosło…

Druga połowa zaczęła się jak u Hitchcocka, czyli trzęsieniem ziemi. Ledwie kilkadziesiąt sekund po gwizdku sędziego na bramkę United natarli zawodnicy w czerwonych strojach. Długa piłka dotarła do Alvesa, ale Brazylijczyk nie był w stanie dobrze zakończyć ataku, futbolówka trafiła jednak do Pogatetza, ale ten z kolei został zablokowany przez Carricka (znowu interwencja w obronie, a gdzie nominalni defensorzy?). Było baaardzo groźnie. Kontra wyprowadzona przez gości zakończyła się na Tevezie, który z ostrego kąta próbował pokonać Marka Schwarzera, ale jego strzał został również zablokowany i „Czerwone Diabły” miały tylko rzut rożny.

W międzyczasie warunki atmosferyczne nad Riverside Stadium znacznie się pogorszyły i ku mojemu zdumieniu ujrzałem padający śnieg. Tak, obfity, biały puch, połączony z deszczem, to dla piłkarskiego widowiska nic dobrego. Tym bardziej, że już w 55. minucie nastąpił kolejny niefortunny zwrot akcji. Walkę o górną piłkę przegrał Wes Brown, można powiedzieć, że trochę pechowo. Ale jeżeli obrońca wyskakuje do główki w okolicy swojego pola karnego i nie potrafi jej porządnie wybić, jak najwyżej i dalej od własnej bramki, to czy można nazwać to inaczej niż błąd? Tym bardziej, że piłka, odbita jeszcze od głowy rywala, spada dokładnie pod nogi wbiegającego Alvesa. Brazylijczyk pokazał w minionym sezonie w Heerenveen, że bramki strzelać potrafi, a co za tym idzie, takie sytaucje umie wykorzystywać. No i wykorzystał. Bezwzględnie, bezlitośnie, bez zawahania. Pędzącego rywala próbował jeszcze dogonić Rio Ferdinand, ale nie miał szans. Pytanie tylko, gdzie w tym momencie był O’Shea i dlaczego tak daleko od piłki?

Były to pierwsze dwie bramki Afonso Alvesa w rozgrywkach Premier League. Że też sobie wybrał mecz z United na premierowe trafienia, no niech go szlag. Z biegiem czasu obfite opady stawały się jeszcze obfitsze i momentami ciężko było zauważyć kto jest przy piłce. Nie trzeba chyba tłumaczyć, że w takich warunkach jest jeszcze trudniej, gdy trzeba gonić wynik. Middlesbrough mogło już skupić się na defensywie, spokojnie oczekując na możliwość skontrowania ataków United (choć i tak potrafili przycisnąć, Afonso był bliski hattricka). Ale żeby goście potrafili je jakoś składnie przeprowadzić. Gdzie tam! Główny problem w tym spotkaniu to była defensywa i środkowi pomocnicy musieli bardzo głęboko wracać, by wspomóc obrońców. W dodatku po którejś z interwencji na uraz zaczął narzekać Rio Ferdinand. Najlepszy obrońca gra z kontuzją, Evra lata do przodu, bo ktoś musi kreować akcje zaczepne, a z tyłu zostają wirtuozi zasieków obronnych, czyli John i Wes. No tak, miałem ich nie jechać, ale nie sposób…

Ferguson zaczął zmiany w 65. minucie. Najpierw zszedł kompletnie niewidoczny Carlos Tevez, a w jego miejsce pojawił się Ji-Sung Park. Dwie minuty później za O’Shea sir Alex wpuścił naszego spóźnialskiego, Owena Hargreavesa. A Ferdinand dalej biegał z kontuzją. Mając w perspektywie bardzo ważne mecze w Lidze Mistrzów i jeszcze ważniejsze spotkania w Premier League (choćby z Arsenalem już w następny weekend), a także kontuzjowanego Nemanję Vidica, Ferguson pozostawia Rio na placu gry. No ja wiem, to on tu jest specjalistą, ale chyba logiczna byłaby zmiana naszego najlepszego obrońcy. Na szczęście dotarło to do sir Alexa w 70. minucie, wtedy to nastąpiła ostatnia zmiana w zespole Manchesteru – na boisko wszedł Gerard Pique. W parę minut zrobiło się spokojniej pod bramką van der Sara i można było przycisnąć Middlesbrough. Za co skrzętnie wziął się Park. Chwała mu za to, bo w 74. minucie kapitalnie zwiódł obrońcę Boro w przy końcowej linii i mając dużo wolnego miejsca spokojnie podał do Rooneya. Ten uderzył natychmiast z pierwszej piłki, która po rykoszecie wpadła do bramki Schwarzera! To była ulga. Nie, przepraszam. To była ULGA! Jest przynajmniej punkt! A mogło być i więcej. Niestety, liczne ataki United nie zakończyły się golem, ale przynajmniej piłkarze MU walczyli do końca.

Jakieś wnioski po tym spotkaniu? Jak najbardziej tak. Można mówić, że mamy dwóch najlepszych środkowych obrońców w Anglii, a może i w Europie. Nie można się z tym nie zgodzić. Problem polega jednak na tym, że oni są najlepsi, gdy są zdrowi i grają. Przerabialiśmy to już w poprzednim sezonie, kiedy AC Milan „rozpykał” Manchester jak dzieci na San Siro w rewanżowym meczu półfinału Ligi Mistrzów. Dzisiaj byliśmy świadkami podobnej sytuacji. Brak Vidica i obecność O’Shea momentalnie zmniejszyły efektywność środka obrony. Posiadanie pary najlepszych środkowych to zarówno błogosławieństwo, jak i przekleństwo. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć na Pique – to spory talent, młody, perspektywiczny zawodnik, który potrzebuje jak najwięcej gry, by stać się piłkarzem pokroju Rio czy Nemanji. Ale przekleństwo owej najlepszej pary polega właśnie na tym, że żaden inny środkowy obrońca nie pogra sobie przy niej za wiele. Jedyne okazje dla Pique to albo kontuzje wymienionych dwóch najlepszych, albo dobra wola Fergusona, który zdecyduje się dać odpocząć jednemu bądź drugiemu. Stąd brak naprawdę wartościowych zmienników. Z drugiej strony – czy ktoś nie chciałby posiadać w składzie Ferdinanda z Vidicem?

Mecz, szczególnie jeżeli chodzi o obronę, był fatalny w wykonaniu Manchesteru United. Pogoda również była fatalna, ale na Wyspach gra się futbol na najwyższym poziomie i profesjonaliści powinni sobie poradzić w każdych warunkach. Na szczęście Rooney na spółkę z van der Sarem uratowali jeden punkt dla drużyny. Co do Holendra – dla mnie był to najlepszy zawodnik MU. W kilku naprawdę beznadziejnych sytuacjach był skoncentrowany na maksa i nie dawał się pokonać. Chwilę grozy przeżyliśmy chyba wszyscy w 76. minucie, tuż po bramce Wayne’a. W pozornie niegroźnej sytuacji wychodzący przed pole karne Edwin poślizgnął się. Problem w tym, że parę metrów przed nim był już Alves czyhający na taki właśnie błąd golkipera MU. Tylko przytomność umysłu van der Sara uratowała gości przed stratą trzeciej bramki – Edwin natychmiast, jeszcze leżąc, kopnął piłkę w poprzek boiska do najbliższego obrońcy. Alves mógł tylko obejść się smakiem… Pełna rehabilitacja bramkarza z Old Trafford. Ale prawdziwy ratunek nastąpił w… 94. minucie meczu. Niespodziewanie Tuncay ograł naszą obronę i znalazł się sam na sam z 37-letnim bramkarzem. I tym razem Holender wyszedł z tego pojedynku zwycięsko. Dosłownie trzy sekundy później Mike Riley zakończył spotkanie.

W środę rewanż z AS Romą na Old Trafford. Jeżeli szybko nie poprawimy gry w obronie i Rio Ferdinand się nie wykuruje, może być różnie. W kolejny weekend czeka nas potyczka z Arsenalem, na szczęście również w „Teatrze Marzeń” – tu silna obrona będzie kluczem do koniecznego zwycięstwa nad „Kanonierami”. Czy Ferguson i jego chłopcy dadzą radę i nie pozbawią się szansy na mistrzostwo?

Przewiń na górę strony