Równo o 16:00 w sobotnie popołudnie pierwszego dnia marca rozpoczęła się 28. kolejka Premier League. W tej serii spotkań nie było ewidentnego hitu, kolejna ligowa szarówka. Kibiców Manchesteru interesowały wydarzenia na Craven Cottage, gdzie londyński klub Fulham FC podejmował zespół mistrza Anglii. Od efektownej wygranej 4:0 z Arsenalem ekipa z Old Trafford prezentuje wyborną formę – bo co innego można powiedzieć o bramkowym remisie na wyjeździe z Olympique Lyon i prawdziwej demolce Newcastle United, również na obcym terenie? Chyba nikt nie przypuszczał, by Manchester nie wywiózł z Londynu kompletu punktów. Faktycznie, nie było innej możliwości.
Sir Alex Ferguson nieco zaskoczył wyjściowym składem. Zabrakło w nim filarów ofensywy United – Rooneya i Ronaldo, a także doświadczonego Ryana Giggsa i będącego w niezłej formie Michaela Carricka. W ataku z Tevezem wystąpił Louis Saha. No cóż, mogło to dziwić, ale z drugiej strony – mistrz Anglii grał z bardzo słabym przeciwnikiem. I widać to było gołym okiem przez całe 90 minut gry.
Goście swoje okazje stwarzali od samego początku, bliski strzelenia drugiego gola w drugim spotkaniu ligowym był Saha, ale minimalnie przestrzelił. Francuza świetnym podaniem obsłużył w tej akcji Scholes. Rudowłosy Anglik grał tego dnia o wiele lepiej niż ostatnio. Nie tylko dobrze rozgrywał piłki, ale miał również okazje do pokonania golkipera Fulham.
Bramka dla United padła dość szybko, bo już w 14. minucie. Z około dwudziestu metrów Owen Hargreaves doskonale wykonał rzut wolny, uderzając piłkę tuż nad murem. Zaskoczony Antti Niemi tylko odprowadził futbolówkę wzrokiem. Była to pierwsza bramka w Premier League urodzonego w Kanadzie Anglika. Trzeba przyznać, że prędzej czy później gol Owena ze stałego fragmentu musiał się „zdarzyć”. Już we wcześniejszych meczach pokazywał, że doskonale wie, jak uderzyć piłkę w takich sytuacjach, jednak dotychczas nie miał szczęścia. Debiutancka bramka jest i to się liczy. Powiedziałbym, że od owej 14. minuty nie liczył się za to zespół Fulham, choć gospodarze pokazali pazurki i w kilku sytuacjach Edwin van der Sar musiał się nagimnastykować. Jak chociażby przy efektownym strzale z dystansu Danny’ego Murphy’ego. Kilka minut później ten sam zawodnik prawie zdobył gola z główki, ale znowu nie wygrał pojedynku z holenderskim golkiperem.
Jednak piłkarze Manchesteru nic sobie z tego nie robili, ich dominacja była bezsprzeczna, co udokumentowali golem na 2:0 tuż przed gwizdkiem kończącym pierwszą połowę. Nie tylko sama bramka była ładna, ale również rozegranie – podanie od Naniego do Scholesa, potem dośrodkowanie na środek pola karnego i główka Ji-Sung Parka. Piłka jeszcze odbiła się od poprzeczki. Przyjemna, skutecznie wykończona, kombinacyjna akcja. Jak to zwykle w takich sytuacjach mówię – pozamiatane.
W drugiej połowie dzieła zniszczenia dopełnił… Simon Davies z drużyny gospodarzy. Nani zagrał piłkę do atakującego prawą stroną Johna O’Shea, a ten chciał dośrodkować w pole karne. Piłka jednak odbiła się najpierw od Konchesky’ego, po czym trafiła do Daviesa, który próbował chyba wybić piłkę na rzut rożny. Niestety dla Fulham, pomocnik zachował się jak rasowy atakujący i bardzo ładnym „strzałem” pokonał własnego bramkarza. Gorzej dla londyńczyków być już nie mogło.
Okazuje się, że Manchester United nie musi mieć w swoim składzie duetu „RR”, by grać efektownie i wygrywać, przynajmniej z tymi słabszymi drużynami. Aczkolwiek obaj piłkarze pojawili się na boisku po blisko 70 minutach gry. Nie wnieśli zbyt wiele do tego spotkania, bo i nie musieli. Ferguson chciał raczej dać odpocząć Tevezowi, a także utrzymać rytm meczowy obu piłkarzy. Mimo wszystko, zatrzymanie Rooneya i Ronaldo na ławce było bardzo dobrym ruchem ze strony Fergusona – w tej chwili swoje największe gwiazdy ma wypoczęte, a za parę dni mistrzów Anglii czeka rewanż z Olympique Lyon. Na szczęście u siebie. Ale wracając do meczu w Londynie, ciężko napisać o nim cokolwiek. Było to, jak pisałem we wstępie, kolejne szare spotkanie w lidze, które powinno się zakończyć zdobyczą trzech punktów i tak też się stało. Jedynie mam niedosyt z powodu Gerarda Pique. Wystawiając nieco „słabszy” skład, szkocki menedżer United mógł pokusić się o wpuszczenie do gry Hiszpana, jeżeli nie od początku, to przynajmniej w sytuacji, gdy mecz był rozstrzygnięty. Pique nie ma i nie będzie miał zbyt wielu okazji do gry, jeżeli Rio Ferdinanda i Nemanję Vidica będą omijały kontuzje, a skoro już Serb w tym spotkaniu nie wystąpił… No, ale wierzę, że Ferguson wie co robi.
Humory na Old Trafford dopisują nie tylko z kolejnych trzech punktów, ale również z powodu odrobienia straty do Arsenalu Londyn. „Kanonierzy” grali równocześnie z Aston Villą u siebie i nieoczekiwanie przegrywali 0:1 aż do 90. minuty. Brakowało naprawdę kilku sekund, by Manchester wrócił na fotel lidera, niestety dla „Czerwonych Diabłów” w czwartej z doliczonych minut spotkania na Emirates Stadium, Nicklas Bendtner wyrównał stan meczu i Arsenal zdobył punkt. Ale właśnie tylko ten jeden punkt dzieli zespół z Londynu od goniącego go Manchesteru. Robi się coraz ciekawiej, tym bardziej, że w dobrej formie jest trzecia w tabeli Chelsea, która zdemolowała West Ham United na wyjeździe aż 4:0 (tak, ten sam West Ham, który pokonał na swoim stadionie mistrza Anglii!). Do końca sezonu jeszcze dziewięć kolejek, oj będzie gorąco.