Dla uczniów i osób pracujących przyszedł upragniony piątek. Ja, jako studentka, mam jeszcze wolne, ale ten dzień tygodnia jest czymś fajnym również dla mnie, ponieważ zarezerwowany jest na moją serię „Legendy”. W zeszłym tygodniu przedstawiałam Wam zawodników, którzy debiutowali w latach 1893 – 1919. Teraz kolej na następnych wspaniałych piłkarzy, ale tym razem tylko (albo aż) trzech. Bohaterami trzeciej części mojej serii będą Stan Pearson, Jack Rowley i John Carey. Zapraszam do lektury.
Zawodnicy, którymi się zajmę, debiutowali w Manchesterze United w latach 1935-1937. Najwcześniej z nich zaczynał Stanley Pearson. Urodzony 11 stycznia 1919r. piłkarz grał w Czerwonych Diabłach na pozycji napastnika. Swój pierwszy mecz rozegrał 13 listopada 1937r. przeciwko Chesterfield na wyjeździe. Podaję datę debiutu w seniorach, bowiem w samym United Pearson znalazł się w grudniu 1935r. w drużynie amatorskiej. Pewne miejsce w pierwszym składzie seniorskim Stan wywalczył bardzo szybko – wystarczyło mu zaledwie pół roku. Co prawda w swoim pierwszym sezonie na Old Trafford strzelił zaledwie trzy bramki, a w trzy lata później miał ich zaledwie o dwie więcej, ale to były pierwsze koty za płoty. Później, niestety, jego kariera tymczasowo była zatrzymana przez działania wojenne II Wojny Światowej. Ale po dziewięciu latach, w 1946r., możliwe już było wznowienie rozgrywek na dobre i po gościnnych występach w innych drużynach, Pearson mógł już spokojnie włożyć trykot United, by bronić naszych barw oraz zarysować mocniej swoją sylwetkę w klubowej historii. Już w pierwszym powojennym sezonie strzelił 19 bramek, co uczyniło go prawdziwą gwiazdką drużyny. Jednak tyle bramek było zapowiedzią jeszcze lepszego kolejnego sezonu 1947/48. W roku 1948 był kluczowym zawodnikiem w drużynie (już) Sir Matta Busby’ego, kiedy zdobywała ona pierwszy po wojnie FA Cup i w finale tej imprezy strzelił jedną bramkę w wygranym 4:2 meczu z Blackpool. Do tego to w tym roku Stanley 26 razy sam przyczyniał się do zwycięstwa United. Cztery lata później cieszył się zaś z kolegami ze zdobytego tytułu Mistrza Anglii z 22 trafieniami na koncie. O jego klasie świadczy fakt, że w ciągu siedmiu (!) sezonów w latach 1946 – 1953 opuścił zaledwie 13 spotkań. Jednak w następnym sezonie ze składu zaczął go wygryzać młody, dobrze zapowiadający się Blanchflower i Pearson postanowił przenieść się do Bury za 4500 funtów. W sumie zaliczył on 346 występów w United i strzelił 148 bramek. Co za tym idzie, Stan zajmuje obecnie na 9. miejsce w klasyfikacji strzelców wszech czasów Manchesteru United, a żeby było śmieszniej, do niedawna zajmował 8. pozycję, ale został zepchnięty z tego miejsca przez… Ruuda van Nistelrooya, który prześcignął go zaledwie o dwie bramki.
Rok po Stanie Pearsonie swój debiut zaliczył inny świetny zawodnik – Johnny Carey. Irlandczyk do dziś jest jednym z najbardziej znanych piłkarzy z tamtych lat, co w gruncie rzeczy jest swoistym fenomenem. Dlaczego? Dlatego, że, jak wspominałam w poprzednim felietonie, kiedyś zawodnicy z formacji obronnych nie byli aż tak „zasłużeni” w oczach kibiców jak napastnicy czy obrońcy. John grał na pozycji stopera i był tu naprawdę kimś niezastąpionym. Idealnie wpasowany w skład, silny i zdecydowany. Carey był zresztą kapitanem United – ponoć porównywalnie charyzmatycznym do Roya Keane’a. Jego kariera oczywiście także została przerwana przez II Wojnę Światową, ale udało mu się zdobyć, wraz z wyżej wspomnianym Pearsonem, FA Cup w 1948r. i Mistrzostwo Anglii cztery lata później. Śmiało można powiedzieć, że rówieśnik Stana był jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym, defensorem w tamtych czasach. John Carey debiutował 25 września 1937r. w meczu przeciwko Southampton na wyjeździe. Co było w nim takiego specjalnego? Carey wykazywał się bardzo przemyślaną grą na boisku. Fantastycznie przerywał akcje przeciwników czystymi, genialnymi wślizgami, a jego gra w obronie ogółem składała się z tak wielu różnych i co chwila ulepszanych elementów, że w zasadzie nie sposób było go rozszyfrować. Rozegrał on dla nas 344 spotkania, w których trafiał do bramki przeciwników i tak często, jak na obrońcę, bo 18 razy. W roku 1949 został wybrany Piłkarzem Roku. Trzeba wspomnieć również o karierze reprezentacyjnej Irlandczyka, która w dzisiejszych realiach jest z pewnością niebanalna. Carey występował bowiem dla dwóch reprezentacji – 27 razy dla Republiki Irlandii i 9 razy dla Irlandii Północnej. Karierę w Manchesterze United zakończył w roku 1953, czyli dokładnie tak, jak i Pearson.
Wiemy już, że drużynę marzeń w latach około 1940-1950 zasilali Pearson i Carey, ale do tej fenomenalnej dwójki z całą pewnością możemy dopisać również trzeciego wielkiego piłkarza – Jacka Rowleya.. Urodził się on w roku 1920, czyli o rok później, niż pozostała dwójka, ale nie dlatego wspominam o nim na końcu. Zrobiłam tak, ponieważ debiutował tu najpóźniej – 25 października 1937r. przeciwko Sheffield Wednesday. Rowley był wysokiej klasy napastnikiem, a jego historia w klubie z Old Trafford to wiele pięknych, niebanalnych lat i grad goli. Co prawda ksywka „Gunner” (tłum. Kanonier) pasowałaby raczej do piłkarza Arsenalu Londyn, ale okaże się niezwykle trafna, gdy napiszę, że Jack Rowley strzelił dla Manchesteru United 212 bramek w 424 spotkaniach!. Niesamowity bilans, prawda? Lepszymi od niego w historii są zatem jedynie Sir Bobby Charlton oraz Denis Law. Jack trafił do Manchesteru United za kwotę 3000 funtów z Bournemouth & Boscombe. W ciągu dwóch pierwszych lat w klubie strzelił 19 bramek, a później musiał się pogodzić z przerwą w grze na okres wojny. Jednak po wojnie jego geniusz zabłysnął w pełni – już sezon 1946/47 przyniósł mu 26 goli, a kolejny, kiedy zdobywał FA Cup, również tyle samo. Passa strzelecka utrzymywała się jednak przez kolejne lata, a swoje apogeum osiągnęła w mistrzowskim sezonie 1952, gdy Rowley trafiał 30 razy do siatki przeciwników i zdecydowanie pomógł w zdobyciu pierwszego od 1911 roku Mistrzostwa Anglii. Był zawodnikiem lewonożnym, ale bardziej interesujące jest to, że obecnie mamy dwa typy napastników: tacy, którzy czają się gdzieś w polu karnym i tacy, którzy lubują się w grze w powietrzu. Rowleyowi nie sprawiało to najmniejszej różnicy. Genialny zarówno na ziemi, jak i w powietrzu, seryjnie zdobywał bramki i siał postrach wśród szyków obronnych przeciwnika. Do jednego trafienia Pearsona w pamiętnym finale FA Cup z 1948 roku, Rowley dołożył swoje dwa gole, a ostatecznie, przypomnę, United zwyciężyło Blackpool 4:2. Był po prostu niesamowity – zawsze był tam, gdzie akurat powinien być. Takiego czegoś nie można się nauczyć, nie można wyćwiczyć, również trener nie potrafi nikomu włożyć do głowy takiego instynktu. Z tym się trzeba urodzić. I Jack Rowley właśnie z tym darem przyszedł na świat.
Na tym kończymy dzisiejszą serię. Doszliśmy do momentu, w którym stoimy przed progiem katastrofy z Monachium. Zaczną sie więc czasy nazwisk znanych, rozpoznawalnych i lubianych, ale niekoniecznie znajomych na tyle, na ile powinny być. Dlatego też zapraszam za tydzień, gdzie przedstawię debiuty od 1949 roku począwszy. Na pewno dowiecie się wielu ciekawych rzeczy.