Od kilku dni śledziłem, czy też tłumaczyłem newsy z wypowiedziami przed rewanżowym spotkaniem Milanu z Manchesterem United. Naczytałem się wiele. A to Ferguson rzekł, że musimy zagrać, jak nigdy dotąd, a to Scholes obiecał, iż będzie ostrożny, by mógł zagrać w finale. Jeszcze standardzik, czyli pochwały, jaki to Ronaldo czy Rooney są niesamowici. Wielu ekspertów zabierało także głos i palcem wskazywało właśnie na nasze kochanie United. Na dodatek do dyspozycji trenera powracały filary naszej obrony, Ferdinand i Vidic, a w Milanie natomiast przeciwnie, bo wystąpić nie mógł Maldini.
Ten entuzjazm udzielił się także mnie, a z reguły jestem ufnym człowiekiem i byłem wręcz przekonany, że czeka nas pojedynek zapierających dech w piersiach. Z tego powodu kilka dni przed meczem zachwalałem koleżance nieinteresującej się futbolem, jak to United gra wspaniałą piłkę, podając tu przykłady potyczek z Evertonem czy Romą, i oczywiście zachęciłem, by w środę obejrzała kolejny mecz Czerwonych Diabłów. Spierałem się też na gadu-gadu z moim kumplem, który kibicuje Milanowi, i po cichu wierzyłem, że po dwóch sytuacjach z przeszłości, kiedy to on się ze mnie śmiał, za sprawą graczy Fergusona, będę w końcu mógł zasmakować tego uczucia.
Od samego początku 2 maja harowałem jak jakiś robol, byle tylko o godzinie 20:45 móc zasiąść przed telewizorem i być świadkiem historycznej chwili dla angielskiej drużyny. Gdy przeczytałem w wywiadzie z Fergusonem na temat „team spirit” i wiary w The Treble, to byłem wręcz przekonany, że United postawi Milanowi trudne warunki. Nie zrozumcie mnie źle – nie byłem pewien awansu do finału, lecz zaangażowania i nieposkromionej walki ze strony gości. No i tak godziny mijały powolutku, a ja w głowie już miałem zamgloną wizję wielkiego finału z odwiecznym rywalem – Liverpoolem.
O 20:30 zasiadłem przez moim „pudłem” i akurat rozpoczęło się studio TVP 2. Pierwsze, co mnie zdziwiło – któryś z gości rzekł, że Ferguson zastosował taktykę 4-3-3. Jak grom z jasnego nieba przypomniały mi się momentalnie poprzednie lata, gdy Szkot kombinował właśnie z taktyką, co przyniosło beznadziejne efekty. Osobiście nie zmieniałbym sprawdzonej w tym sezonie taktyki, ale nie ma problemu, w końcu Alex ma znacznie większe pojęcie na ten temat niż ja, więc pozostało mi tylko zdać się na jego wiedzę. Po jakimś czasie wyświetlił się skład, który analizowałem powoli – Rooney, Giggs, Ronaldo, Scholes, Carrick, Fletcher, Heinze, O’Shea, Brown, VDS, Vidic? VIDIC?! Serb nie grał przez około dwa miesiące z powodu ciężkiej kontuzji, a teraz otrzymuje szansę od pierwszych minut w tak ważnym spotkaniu i przeciw tak wymagającemu rywalowi? Po raz kolejny ogarnęła mnie fala wątpliwości, ale znów stwierdziłem, że trener wie lepiej.
Na naszej polskiej telewizji znów rolę przejęły kefiry i szmatki Jana Niezbędnego, więc zmieniłem kanał na jakąś niemiecką stację, która już przeniosła się na murawę San Siro… A tam proszę, iście angielska pogoda, co mi osobiście dodało więcej wiary w końcowy rezultat. Po chwili sędzia zagwizdał po raz pierwszy. Od początku do ataku rzucił się Milan, no ale czego można było się spodziewać po zespole, który w tym momencie był stratny. Tak mijały sekunda za sekundą, a goście nie potrafili choć na moment zagościć na połowie Milanu. Poza tym Diabły grały na tej przemokniętej murawie tak, jakby zamiast korków mięli na nogach klapki. Bramką „śmierdziało” już od samego początku i potwierdziło się to w minucie dziesiątej, kiedy to ładną akcję całej drużyny wykończył – no któżby inny, jak nie Kaka.
Jednak nadal byłem spokojny i wierzyłem, że Czerwone Diabły pokażą jeszcze swą piekielną moc. Lecz obraz gry nadal się nie zmieniał, goście na siłę próbowali rozgrywać akcję lewą stroną, gdzie Ronaldo nie miał nic do powiedzenia przy Oddo i Gattuso. Nie mam pojęcia do tej pory, dlaczego Ronaldo nie zmieniał się z Giggsem pozycjami, a przynajmniej czemu nie przeniesiono ciężaru gry na prawą stronę. Potem doszło najgorsze, co mogło być – dalekie piłki od obrońców do Rooneya, który w powietrzu przy defensorach Milanu wiele do powiedzenia to nie mógł mieć. Niebawem padł drugi gol, który normalnie nie miał prawa mieć miejsca. Heinze – co ten pan zrobił w tej sytuacji, to woła o pomstę do nieba. Murawa zamieniła się niemal w taflę lodu, a Argentyńczyk podaje futbolówkę do naciskanego w polu karnym Vidica… Aż prosiło się o błąd i taki też popełnił wracający po kontuzji Serb. Dalej opowiadał nie będę, bo aż serce mi się kraje, gdy opisuję tę sytuację.
Do przerwy dzięki Bogu wynik zmianie nie uległ, a i duża w tym zasługa van der Sara, który bronił wspaniale. Moja wiara w awans nadal była identyczna, jak przed meczem. Dlaczego? Bo Czerwone Diabły w ostatnich tygodniach i latach wielokrotnie udowadniali, że walczyć będą do samego końca. Czy moje przewidywania się sprawdziły? Może z początku na to się zanosiło, bo piłkarze gości coś w końcu zaczęli grać. Jednak teraz się zastanawiam, czy to nie zasługa mniejszego nacisku Milanu niż samej gry Diabłów. W sumie goście oddali kilka niegroźnych strzałów, wywalczyli chyba dwa rzuty wolne. Rzuty wolne, które bardziej posłużyły za poobijanie obrońców Milanu niż zagrożeniu bramce Didy. Lecz już od jakiegoś czasu obserwuję wyczyny Ronaldo w tym stałym fragmencie gry i 75% to właśnie bomba w mur.
Minęło kilkanaście minut drugiej połowy i mecz się wyrównał, a Diabły grały tak, jakby awans był po ich stronie. Ewidentnie potrzebna była zmiana, lecz gdy przejrzałem obsadę ławki, to właściwie tylko Alan Smith mógłby wprowadzić nieco ożywienia. Jednak sir Alex zdecydował się wprowadzi Louisa Saha, który na dobrą sprawę nie grał przez kilka miesięcy, bo trudno nazwać regularną grą pięciominutowe serie. Francuz, jak można było się spodziewać, do gry nie wniósł właściwie nic. Chwilę później trzeci cios zadał Gilardino, a winnych znów należało szukać w obronie. Do końca już bramek nie oglądaliśmy i to Milan awansował do finału, gdzie zmierzy się z Liverpoolem.
Przegrać z Milanem na San Siro to z pewnością żaden wstyd nie jest, lecz styl, w jakim uczyniły to Czerwone Diabły z pewnością na takie miano zasługuje. Na pochwały zasłużył z pewnością van der Sar, reszta miała tylko nikłe przebłyski, a to nie wystarczy, by awansować do wielkiego finału Ligi Mistrzów. Zabrakło tego, co tak niedawno jeszcze opisywałem w notce „Diabeł potrafi odrodzić się z popiołów?”. Zabrakło woli walki, zaangażowania, serca do gry, nieposkromionej wiary w sukces. Brak tych czynników czyni Czerwonego Diabła bezbarwnym tak, jak koszulki, w których wczoraj występowali nasi ulubieńcy.